środa, 11 września 2013

Krystyna Boglar "Klementyna lubi kolor czerwony"

Była sobota dwudziestego szóstego sierpnia. Dlaczego ta data jest taka ważna, okaże się oczywiście dużo później, ale na razie dodamy tylko, że ta właśnie sobota była bardzo długa i nudna. Mimo to perspektywa wczesnego pójścia do łóżka nikomu się właściwie nie uśmiechała. No, ale co można robić innego w domku na skraju lasu po zapadnięciu zmroku? Oczywiście dorośli zawsze znajdują jakieś wyjście z sytuacji, ale co mają robić dzieci i na przykład kury? Kury są tu przykładem, bo przecież wszyscy dobrze wiedzą, że na wsi „chodzi się spać z kurami“. A to była wieś. Nazywała się bardzo zwyczajnie Aniołkowo, ale i tak wszyscy nazywali ją Wsią Wakacyjną: mama, tata i nawet gruba pani Śmietanowa, u której mieszkali. Oczywiście pani Śmietanowa też nazywała się inaczej, ale to już był jeden ze znakomitych pomysłów Asi. Bo pani Śmietanowa dostarczała wszystkim okolicznym urlopowiczom znakomitą, tłustą śmietanę — szalenie ważny dodatek do poziomek i pierogów z serem.
I choć to nie był dzień „pierogowy“, ta właśnie sobota stała się bardzo ważnym dniem w życiu Marka, Asi, no i Pulpeta. Pulpet (choć z niemałym trudem) siedział na żerdce ogrodzenia oddzielającego kurnik od słonecznikowej grządki i machając leniwie nogami, łuskał drobne ziarnka wprost ze sztywno rosnącej słonecznikowej tarczy. Pani Śmietanowa bardzo się o to gniewała, bo prawie wszystkie słoneczniki miały wyjedzone najlepsze miejsca i brzydko świeciły łysinami, ale Pulpet był tak łakomy, że nie pomagały nawet tatusiowe groźby.
Siedział więc na tej żerdce, która niebezpiecznie trzeszczała, i zastanawiał się co będzie robił jutro, bo niedziela na wakacjach niczym się przecież nie wyróżnia od pozostałych dni tygodnia.
— Jak myślisz — zapytał wypluwając łuskę ziarenka — czy jutro też będzie na obiad gotowana kura?
— Na pewno — odparł Marek drapiąc się zawzięcie w łydki okropnie pogryzione przez komary.
Marek bardzo nie lubił gotowanej kury, ale w tej wiosce zewsząd otoczonej lasem, odległej o trzydzieści kilometrów od najbliższego miasteczka, nic innego nie można było dostać. Ziewnął szeroko i spojrzał ponad wysokie konary sosen, czerwone od promieni zachodzącego słońca.
— Pobiegniemy jeszcze do Żabiego Króla?
— Możemy pójść — odparł Pulpet złażąc z trudem z żerdki. — Na bieganie nie mam jakoś ochoty!
Należałoby może wyjaśnić, że Pulpet tak naprawdę nazywał się Darek, ale nikt już o tym nie pamiętał, nawet mamusia, której to imię kiedyś szalenie się podobało. Nic w tym zresztą dziwnego, że przezwisko „Pulpet“ przylgnęło do chłopca z taką łatwością. Jak daleko pamięć sięga, Pulpet zawsze był tłusty i nie lubił się ruszać. Toteż Marek tylko westchnął ciężko i kiwnął głową.
— Zawołać Asię? — zapytał li tylko dla formy, bo wiadomo było, że do Żabiego Króla chodzi się zawsze we trójkę.
Asia skończyła właśnie rytuał wieczornego podlewania kwiatowych grządek i odstawiła pustą konewkę koło beczki z deszczówką.
— Idziemy!I — powiedział Marek i pociągnął głośno nosem.
Z kuchni bowiem, przez otwarte okno, doleciał go zapach ciasta ze śliwkami.
— Nie węsz — powiedziała Asia otrzepując ręce — dzisiaj nic z tego! Śmietanowa nie da ani okruszyny!
— Właściwie dlaczego placek można jeść tylko w niedzielę? — denerwował się Pulpet. — Przecież to szalenie niesprawiedliwe!
Tak naprawdę to cała trójka zgadzała się z tym całkowicie. No, bo dlaczego pieczenie takich pyszności, jakimi są bez wątpienia placki ze śliwkami lub masą orzechową, odbywa się zawsze w sobotę? A na dodatek je się dopiero w niedzielę?
Dzieci wciągnęły jeszcze nosami zapach ciasta i pomału podreptały gęsiego w stronę małego stawku otoczonego ze wszystkich stron ciemnozieloną ścianą lasu.
Stawek — czyli państwo Żabiego Króla — odkryli kiedyś przypadkiem w pierwszych dniach swego pobytu we Wsi Wakacyjnej. Bawiąc się w Indian, z piórami przepisowo zatkniętymi w potargane czupryny, rozpierzchli się po lesie szukając Olka — Zielonej Strzały, ukrytego gdzieś wśród gęstwiny. Głośny wrzask i chlupot, który rozległ się nagle z lewej strony wielkiego dębu, wywabił z wigwamu nawet Pulpeta, który w tym dniu pełnił straż obozową. Okazało się, że to Bolek, sam Wielki Karaluch, wódz i znakomity indiański wojownik, wpadł nagle aż po szyję w sadzawkę zarosłą zieloną rzęsą. Kiedy, wyłowiony wspólnymi siłami, zrzucał przemoczoną odzież, z kieszeni na piersi wyskoczyła mu ogromna, zielona żaba.
Oczywiście, był to ów Żabi Król — władca stawu bez dna, król, którego państwo, choć niewielkie, bogate było nadzwyczaj w żabich obywateli. Ba, król posiadał swój żabi chór, który wieczorami dawał nadzwyczajne koncerty.
A więc kiedy tak sobie maszerowali gęsiego, idący przodem Marek nagle raptownie przystanął. Oczywiście, Pulpet wpadł na niego z impetem i o mały włos go nie przewrócił.
— Co się stało? — zapytała Asia zamykająca pochód.
— Ciii... — zamruczał Marek, wyraźnie czegoś nadsłuchując.
— Boooję się — wyjąkał Pulpet na wszelki wypadek. Pulpetowi zawsze się wydawało, że skoro już się boi — to właściwie ma jak gdyby cały problem „z głowy“, bo przecież nic się straszniejszego już stać nie może.
— Słyszycie? Ktoś tu płacze — Marek wskazał ręką kępę fioletowo kwitnących krzaków. — Tam!
Teraz już cała trójka usłyszała jak gdyby ciche pochlipywanie.
— Może to duch? — zapytał Pulpet cofając się.
— Duch nie chlipie, tylko dzwoni łańcuchami — odparła Asia z przekonaniem.
— No, ale jeśli akurat nie ma łańcuchów? — wyjąkał Pulpet drżącym głosem.
— Idziemy! — zakomenderował Marek i zaczął się przedzierać w kierunku krzaka.
— Mmoże jjja zostanę na straży — zamamrotał Pulpet, który miał ogromną ochotę wziąć nogi za pas i zwiać do domu, ale przeszkadzała mu w tym Asia stojąca za nim na wąskiej ścieżce.
— Chodź, tchórzu — powiedziała i popychając przed sobą opierającego się brata, zaczęła przedzierać się przez kolczaste krzewy.
Chcąc nie chcąc, Pulpet sunął naprzód, rozgarniając ostrożnie gałęzie. Z wielkim trudem starał się opanować ogarniający go, przemożny strach, który obezwładniał mu nogi i wyginał buzię w podkówkę.
„Nie ryknę! Wcale nie mam zamiaru ryknąć“ — przemawiał do siebie raz po raz, potykając się o wystające korzenie.
Tymczasem Marek dotarł wreszcie do fioletowo kwitnącego krzaka i delikatnie rozsunął gałęzie. To, co zobaczył, wprawiło go w takie osłupienie, że nie zareagował nawet na zduszony szept Asi, która szarpała go za ramię, chcąc czym prędzej poznać źródło tajemniczych pochlipywań.
— No, co tam jest? — zapytała zniecierpliwiona milczeniem brata.
— Co jest? — powtórzył jak echo Pulpet.
— Dziecko — powiedział niepewnie Marek. — Mała dziewczynka!
— Pokaż! — zażądała Asia i odsunąwszy gałąź zajrzała Markowi przez ramię.
Pod krzakiem, na kupce zielonego mchu, siedziała mała, bardzo zapłakana dziewczynka. Ubrana była w czerwoną sukienkę z błyszczącego materiału, a na głowie miała zawiązaną czerwoną chusteczkę. Brudną piąstkę przyciskała do buzi, z której co chwilę wyrywał się głośny szloch, i z przerażeniem patrzyła szeroko otwartymi oczyma na nieznajomą trójką dzieci.
— Biedne dziecko — wyszeptała Asia. — Skąd ona się tu wzięła samiutka w lesie?
— Widocznie się zgubiła — powiedział Marek, któremu też zrobiło się bardzo przykro na widok zapłakanej buzi małej nieznajomej.
Dziewczynka wyjęła piąstkę z buzi i przysłuchiwała się rozmowie.
— Jak się nazywasz? — zapytał Marek, słusznie rozumując, że tylko w ten sposób można się o dziecku dowiedzieć czegoś bliższego.
— Jarzynka — powiedziała mała bardzo cieniutkim głosem.


Jest koniec wakacji. Dzieci marzą o ciekawej przygodzie. I tak, pewnego dnia znajduję w lesie małą dziewczynkę - Jarzynkę. Jarzynka  mocno popłakuje i twierdzi, że w lesie została Klementyna. Dzieci uznają, że to siostra Jarzynki i postanawiają w tajemnicy przed dorosłymi  ją odnaleźć. Marek, Pulpet, Asia, Tolek, Olek i Bolek rozpoczynają nocne, nieco straszne poszukiwania. W lesie jest strasznie: pada deszcz, jest ciemno, słychać niepokojące odgłosy, widać cienie i świecące punkciki. 
Tymczasem dorośli otrzymują komunikat o zaginięciu dziecka i natychmiast rozpoczynają własne poszukiwania.
Z niedopowiedzeń i fantazji powstaje świat pełen ekscytacji i tajemnicy. Akcja się rozwija, napięcie rośnie, czytelnik czeka na finał...
Wszystko dobrze się kończy. Ulga miesza się z radością. Końcowe rozdziały wnoszą sporą dawkę humoru.
Książka ciekawa, ale do jednorazowej lektury. Jak to się mówi: lekka, łatwa i przyjemna.


Krystyna Boglar 
Klementyna lubi kolor czerwony
Ilustracje Bohdan Butenko
Wydawnictwo Dwie Siostry