piątek, 20 lutego 2015

Dorota Kasjanowicz"Cześć wilki"

     
Dorota Kasjanowicz
Cześć wilki
Wydawnictwo Dwie Siostry

          Jeździł tak z godzinę. Skręcał to w prawo, to w lewo albo mknął cały czas prosto. Wreszcie znalazł się w parku, tym po drodze do Wilczego Potoku. Ale zawrócił na samym jego skraju. I znowu mknął prosto albo skręcał to w prawo, to w lewo. I nie mógł ani na chwilę wyłączyć myślenia, choć bardzo chciał. Naprawdę zawracał cioci Agnieszce głowę? Może i tak… Naprawdę nie dałby sobie rady z Bodkiem? Może i nie…
Okej, wcale nie musi tam jeździć. Bo i po co? Lepiej posiedzieć przy komputerze. I… i jeść twarożek zamiast sernika. I nie mieć psa. Ani takiego fajnego fotela. Ani ogrodu. I z nikim nie rozmawiać o murinach. Ani o galarecie. W ogóle o niczym.
A co do Pawła, to skłamał, że się z nim umówił. Bo mama go lubiła. No tak, w porządku, dopóki nie zaczął się kolegować z tym zarozumiałym Adrianem. Tylko jak wytłumaczyć to mamie?
— Filip!
Ktoś go wołał. Filip wrócił do rzeczywistości i podniósł wyżej głowę. Najpierw zauważył kilka par przyjaznych wilczych oczu. Zerkały z chaszczy w ogrodzie pod numerem szesnastym i zza pnia drzewa, które miał parę metrów przed sobą. A jeszcze inne przez moment widział pod schodami domu numer osiemnaście.
— Cześć, wilki! — szepnął i w tym samym momencie już wiedział, gdzie jest, dokąd go zaniosło, nie wiadomo kiedy, nie wiadomo co.
— Filip! — wołanie się powtórzyło i oczywiście była to ciocia Agnieszka, z Bodkiem na smyczy.
Filip zdążył tylko pomyśleć: „No przecież nie mogę teraz zwiać, mamo, to byłoby niegrzecznie” — i już hamował obok cioci i jej psa.
— Cześć, Filip!
— Cześć, ciociu! Cześć, Bodek! — odpowiedział i zaraz dodał: — Na tym moim osiedlu to w ogóle nie ma gdzie jeździć.
— Ach tak.
— Tak jakoś… Tu jest więcej ścieżek. Więcej miejsca. Można się rozpędzić.
— Rozumiem. — Ciocia popatrzyła na Bodka, a potem znów na Filipa. — Wiesz, wybieramy się na spacer. Może do nas dołączysz?
— Naprawdę? — Filipa aż ścisnęło w żołądku z radości.
— Naprawdę. Rower możesz zostawić w ogrodzie, nie będzie go widać z ulicy — powiedziała ciocia i podała mu klucz od furtki.
I, o dziwo, nie dodała: „Tylko dobrze ją zamknij, pamiętaj”. A przecież dorośli zawsze mówią coś w tym rodzaju. Nie wiadomo dlaczego. Przecież klucze służą do zamykania, każde dziecko to wie. A prawie jedenastolatek to już na pewno.
Rower został odstawiony w pięć minut i cała trójka ruszyła w dół ulicy Niebieskiej.
— Ciociu, a gdzie chodzicie na spacery? Tak najczęściej? — zapytał Filip i spojrzał na Bodka.
Pies co prawda był na smyczy — zgodnie z przepisami — ale i tak szedł równo przy nodze, jakby mówił: „Proszę bardzo, zakładajcie mi smycz i obrożę, skoro wam to do czegoś potrzebne, bo mnie nie”.
— Różnie. Głównie tutaj, po uliczkach, skwerkach. Czasem idziemy do parku. A jak mam więcej czasu, chodzimy sobie na łąkę. Wiesz, gdzie to jest?
Nie, Filip nie wiedział. Nigdy tam nie był.
— Wystarczy pójść tą ulicą do końca, potem skręcić w prawo obok sklepu spożywczego. Stamtąd widać kościół, a zaraz za kościołem jest łąka.
— Tak blisko?
— Tak blisko.
Filip zaniemówił. Jak to się stało, że nigdy tam nie dotarł? Wystarczyło pojechać na rowerze tylko trochę dalej.
Adrian na pewno o tej łące nie wie. Ani Paweł. A tata? Czy tata wie? Nie, oczywiście, że nie, przecież by Filipowi powiedział. To on opowie o tym tacie pierwszy! I wybiorą się tam na rowerach tylko we dwóch.
Bo mama nie lubiła jeździć na rowerze. Nawet nie chciała sobie żadnego kupić.
„A niby kiedy ja mam jeździć? W niedzielę, jak wreszcie można trochę odpocząć? Wolę sobie posiedzieć na kanapie niż zasuwać bez sensu w tę i z powrotem”. Tak powiedziała.
— Wiesz, Bodek dawno się porządnie nie wybiegał — odezwała się ciocia. — Jeśli masz czas, to może pójdziemy tam dzisiaj?
— Jasne! — zawołał Filip. — Chodźmy. W domu muszę być dopiero o dziewiątej. Teraz jest długo widno.
— No to idziemy. Bodek, cieszysz się? — zapytała ciocia swojego wszystko rozumiejącego psa.
Bodek oczywiście się cieszył. Bardzo.
Szli bez pośpiechu. Ciocia opowiadała trochę o Magdzie: że jest zadowolona, bo dostała dobrą pracę. Została asystentką w holenderskiej firmie w Londynie, między innymi dzięki temu, że dobrze znała nie tylko angielski, ale i holenderski. Pomogło jej także to, że skończyła studia. Teraz pracowała po dziesięć, dwanaście godzin dziennie, ale była zadowolona. A nawet szczęśliwa.
— Myślałem, że jak się pracuje tyle, co moi rodzice, to nie można być zadowolonym. Ani szczęśliwym.
— Twoi rodzice na pewno są zmęczeni. Wiesz, Magda jest jednak trochę młodsza od nich i nie ma rodziny na utrzymaniu. Ani własnej firmy. A taka firma to spory stres. I odpowiedzialność.
— A nie można być zmęczonym i szczęśliwym jednocześnie?
Ciocia przez chwilę milczała.
— Można. Oczywiście, że można — stwierdziła w końcu.
Mijali właśnie sklep spożywczy, gdy usłyszeli głośny pomruk silnika. Na cichą ulicę wtaczała się wielka ciężarówka. Wyglądała prawie jak tir.
— O, przeprowadzki — powiedziała ciocia.
— Kto? — zapytał Filip, bo nie dosłyszał.
— Przeprowadzki! — powtórzyła ciocia nieco głośniej.
— A kto to? Znasz go? — zainteresował się Filip.
— Kogo? — zdziwiła się ciocia.
— No, tego Przeprowackiego!
— Jakiego Przeprowackiego?
— No, tego — Filip wskazał na ciężarówkę.
I mniej więcej w tym samym momencie kierowca zgasił silnik. Zapadła błoga cisza.
— Jakiego Przeprowackiego? — powiedziała jeszcze raz ciocia i nagle zrozumiała. I zaczęła się tak śmiać, że o mało nie usiadła na chodniku. A kiedy przestała, powiedziała: — A jak ma na imię ten pan Przeprowacki?
Filip też wreszcie zrozumiał. I teraz on wybuchnął śmiechem.
Na budzie ciężarówki duży granatowy napis głosił: „PRZE-PROWADZKI”.
Filip pokiwał głową.
— Ten Przeprowacki może mieć na imię na przykład… na przykład… Mariusz — zdecydował. — Mam takiego wujka, który się nazywa Mariusz Przeracki. Bardzo podobnie, prawda?
— A może — podchwyciła ciocia — nie Mariusz, skoro podobny Mariusz już jest, tylko… powiedzmy… Sygnatariusz*? Albo… Proletariusz**? A może Scenariusz? Co ty na to? Scenariusz Przeprowacki.
I oboje głośno się zaśmiali.
— A Scenariusz Dobranocki? — rzucił Filip.
— Dobre! — zawołała ciocia. — Firma Scenariusza Dobranockiego poleca bezbolesne i całkowicie niezauważalne przeprowadzki. Znienacka. Przeprowadzka znienacka. Przeprowadzki znienacki.
— A Scenariusz Przeprowacki, który też chciałby przeprowadzać przeprowadzki, nie ma scenariusza przeprowadzki.
— Ani zarysu kosztorysu — dorzuciła ciocia Agnieszka.
Przerzucali się pomysłami, które wpadały im do głowy jeden po drugim, i zaśmiewali się do łez.
— A wiesz, kto to jest przekładaniec? — zapytała ciocia.
— No kto?
— Tłumacz.
— A lotnisko? — tym razem Filip zadał pytanie.
— Nie wiem.
— Latanie tuż nad ziemią.
— No jasne! A patrzy? — zrewanżowała się ciocia.
— Patrzy?
— Nie wiesz? Trzy razy „pa”. Pa, pa, pa!
— A czytanie? — zawołał szybko Filip.
— Wiem, wiem! Pytanie, czy coś jest niedrogie! Tak?
— Tak!
— A teraz — ciocia na chwilę zawiesiła znacząco głos — coś, co bardzo lubisz: trochę horroru. Co to jest odtwarzacz?
— Odtwarzacz?
— No, wsłuchaj się dobrze w to słowo… Od-twa-rzacz…
— Już chyba wiem! Kojarzy mi się to z jakąś przerażającą maszyną, która robi coś strasznego z twarzą. Masakra.
Przez chwilę szli w milczeniu, uśmiechnięci, szukając w myślach kolejnych niezwykłych skojarzeń.
— A co powiesz na „zbieraliście”? — ciocia znów podjęła ich grę.
Filip wzruszył ramionami.
— Słowo jak słowo.
— Nieee… No posłuchaj: zbieraliście. Co robiliście?
— Zbieraliście.
— A co robi?
— Co robi? A! Zbiera liście! Super! A co to znaczy — Filip wpadł na kolejny pomysł — że ktoś jest zaufany?
— To znaczy, że jest cały w ufach. Zaufany od stóp do głów.
— Pomalowany w ufy.
— Przysypany ufami.
— Oblepiony ufami.
— Kochający ufy.
— Ktoś, kto zmienił się w ogromnego ufa.
— Ufff…
— Gdzie?! Gdzie?! — wykrzyknął Filip i zaczął się rozglądać.
— Ogłaszam przerwę! — Ciocia Agnieszka, śmiejąc się, przystanęła. — Bo oto przed nami słynna, ale mało znana łąka.
Filip zaniemówił. Z wrażenia. To, co zobaczył, było po prostu piękne.
Nie mógł uwierzyć, że coś takiego znajdowało się tak blisko jego domu.

Ale właściwie dlaczego piękne rzeczy miałyby się znajdować tylko gdzieś bardzo daleko?

Poczułam tę książkę. A uczucia są trudne. Rozpoznaję w sobie po jej przeczytaniu samotność, lęk, złość, bezradność, zazdrość, smutek, tęsknotę, a wreszcie radość i nadzieję. Tylko że proporcja jest trudna do wytrzymania...
Rzeczywiście ciekawa książka. Nie szargająca autorytetów, nie obwiniająca, z dużym szacunkiem do człowieka, ale absolutnie nie dla młodszych dzieci , jak sugeruje wydawca.
Autorka pokazuje dramat jedenastoletniego Filipa. Jest opuszczony i zdezorientowany, nie rozumie zawiłych relacji; w rodzinie nie ma bliskości między rodzicami oraz między rodzicami a chłopcem. 
Ulgę w codzienności przynosi Filipowi wyobraźnia i życzliwy dorosły, który docenia wagę zwykłych przyjemności.
Nie wiem jaki był cel autorki. Kierując taką książkę do dzieci, trzeba im coś dać. Ja odczytuję to tak: w uniknięciu życiowego dramatu pomoże ci fantazja (tu -rozwiń w sobie sublimację) lub jakiś odpowiedzialny dorosły.
A literacko, też bez fajerwerków.
Przeczytałam zachęcona główna nagrodą roku 2014 Polskiej Sekcji Ibby. Ja bym tej nagrody nie przyznała, ale rodzicom, psychologom, pedagogom serdecznie polecam.

niedziela, 8 lutego 2015

Roksana Jędrzejewska-Wróbel "Florka. Z pamiętnika ryjówki", "Florka. Listy do Józefiny", "Florka. Listy do babci"

październik, po dobranocce
Kochana Józiu!
Za oknem już ciemno. I dobrze, bo ta ciemność pasuje do mojej złości. A taka jestem dzisiaj zła, że
nie wiem. Na rodziców! Ale opiszę Ci wszystko po kolei. Rano wyszłyśmy z koszatniczkami na dwór, żeby się pobawić, ale jakoś nam nie wychodziło. Jak zaczęłyśmy grac w gumę, to nam pękła. Ta guma. A jak ja Michalina zawiązała na supeł, to pękła jeszcze raz, zupełnie jakby robiła nam na złość. No to zaczęłyśmy grać w klasy. Pierwsza skakała Celestyna, ale tylko chwilkę, bo zaraz się przewróciła. Starła sobie kolano i zaczęła okropnie płakać. Chciałyśmy ją pocieszyć i szybko wymyślić jakieś fajne zajęcie, żeby przestała się tak strasznie drzeć. Ale oczywiście nic nam nie przychodziło do głowy. Dziwne, ale tak to już jest, jak się chce coś bardzo szybko zrobić, to za żadne skarby nie wychodzi.
Myślałyśmy i myślałyśmy, a Celestyna się darła i darła. Miałyśmy już iść do domu i wtedy mi się przypomniało! "Sekrety!", wrzasnęłam tak głośno, że nawet Celestyna przestała płakać. Zrobiło się przyjemnie cicho i wtedy opowiedziałam koszatniczkom o zabawie, o której kiedyś usłyszałam od babci. A potem uzbierałyśmy całe mnóstwo śliczności - piórka, kolorowe liście, uschnięte skrzydełko motyla i nasionka sosny. Wykopałyśmy dziurkę w ziemi - taką niedużą - ułożyłyśmy wszystkie te cuda i przycisnęłyśmy kawałkiem szkła, takim zupełnie nieostrym. Śliczny był ten sekret! Wyglądał jak
piękny obraz, taki z muzeum. A jak Albertyna dodała jeszcze sreberko  po dropsach mszycowych, to się zrobił tak piękny, że nie wiem. Zakryłyśmy go ziemią, ale co chwilę rozgrzebywałyśmy pazurkami, żeby sobie popatrzeć. Ale najfajniejsze, że był tylko nasz. Przyrzekłyśmy uroczyście, że nigdy nikomu go nie pokażemy. i ze będziemy do niego zaglądały, jak będzie nam smutno, albo jak się będziemy nudzić. Ojejku, mówię Ci, Józiu, jak ja lubię tajemnice! Można je sobie szeptać na ucho no i ciągle trzeba pamiętać, żeby się nikomu nie wygadać. Jak wróciłam do domu, to musiałam bardzo uważać, żeby nic nie powiedzieć rodzicom. Usiadłam do obiadu z bardzo tajemnicza miną i nie mogłam się doczekać, kiedy mnie zapytają, w co się bawiłyśmy. Wtedy mogłabym im odpowiedzieć, że bardzo mi przykro, ale to TAJEMNICA.
A oni by się zdziwili i pytali, a ja nic więcej bym nie powiedziała, bo przecież jak tajemnica, to tajemnica. Ale by było fajnie! Ale nie było, bo wszystko popsuli. Wyobraź sobie, Józiu, że zjedliśmy zupę i drugie danie, a oni ani słowa! No to przy galaretce z chrząszcza nie wytrzymałam i krzyknęłam:"Nie powiem wam, w co się bawiłam, bo to sekret." Ale mama zamiast mnie wypytywać, spojrzała tak jakoś nieprzytomnie, uśmiechnęła się i powiedziała:"Oczywiście, Florciu, oczywiście." a tata pogłaskał mnie po głowie i w ogóle się nie odezwał. No to ja się obraziłam i poszłam do swojego pokoju. Do kitu z taką tajemnicą, o którą nikt nie wypytuje!
Całuski jak wściekłe kluski, Twoja Florka.

Wspaniała seria. Pełna radości, ciepła, optymizmu. Florka jest małą "dziewczynką ryjówką".Ma rodziców, rodzeństwo, wspaniałą babcię, koleżanki koszatniczki, przyjaciółkę Józefinę. Historia Florki jest właściwe opowieścią o dziewczynce w wieku przedszkolnym i jej codziennym życiu. Poznawanie świata, zachwyt nad nim, humor sytuacyjny wynikający z dziecięcego rozumienia rzeczywistości tworzą bardzo sympatyczną opowieść.
 Mnie ujęła współpraca między autorką i ilustratorką. Całość bowiem jest ciekawa, spójna, ładna i starannie wydana.

Rokasna Jędrzejewska-Wróbel
Florka.Z pamiętnika ryjówki.
Wydawnictwo Literatura
Ilustracje Jona Jung