niedziela, 25 stycznia 2015

Rafał Witek "Klub latających ciotek"

Rafał Witek
Klub latających ciotek
Ilustracje Katarzyna Kołodziej
Wydawnictwo Literatura

- No, pojedli, popili, to czas się ruszyć! - stwierdziła ciocia Stasia. - Zobaczymy, co słychać w starej wieży! Dzieciaki, prowadźcie!
Wyjąłem skobel i popchnąłem ciężkie drzwi. Naszym oczom ukazały się wąskie, kręte schody o zaokrąglonych krawędziach i metalowa poręcz biegnąca wzdłuż wewnętrznej ściany budowli. Blada poświata rozświetlająca górę schodów zapowiadała obecność małego okienka, które jednak teraz było poza zasięgiem naszego wzroku.
- Jest stromo i ślisko! - powiedziałem. - Czy ciocie są pewne, że chcą tam włazić?
- My tylko kawałek! - zaśmiała się Stasia. - Na samą górę to musiałoby nas osobiście licho zanieść!
- To może... do wpisu? - zaproponowała Sonia.
Ciotki spojrzały na siebie nawzajem  i od razu było widać, że doskonale wiedzą, o jaki wpis chodzi.
- Tak - odrzekła po chwili Józia. - Właśnie... do wpisu.
Najtrudniej było wchodzić cioci Uli. Zostawiła przy wejściu swój sękaty badyl, a w zamian wzięła mnie pod rękę i dreptaliśmy tak schodek po schodku. Nasze dyszenie zwielokrotniło się w tym wąskim, wysokim wnętrzu. Przed nami wspinały się Sonia, ciocia Stasia i Józia i szczerze mówiąc balem się, że któraś z nich potknie się lub poślizgnie. Wtedy spadłyby na nas i wszyscy zamienilibyśmy się w wielką, wrzeszczącą, oplecioną pajęczynami kulę nieszczęścia. Wolałem sobie tego nawet nie wyobrażać.
- Jest! - usłyszałem nagle szept cioci Stasi. - Jest tutaj!
Ciotki stłoczyły się przy kawałku ściany oświetlonym latarką trzymaną przez Sonię.
- "Tu były Stasia, Józia, Ula... - odczytały niemal chórem. - Pierwsza nieładna, druga szkaradna, trzecia brzydula. 15 czerwca 1947".
- Czym myśmy to wydrapały? - zastanowiła się Stasia. - Chyba gwoździem?
- A może nożykiem? - podchwyciła Ul. - Nie pamiętam...
- O gwoździku czy nożyku się zapomina, ale nie o młodości... - westchnęła Stasia. - Szczególnie takiej! Dzieciaki, dajcie no coś ostrego. Tylko migiem!
- Chyba nie chcą ciocie... zrobić tu kolejnego napisu! - zgorszyła się Sonia.
- A i owszem, chcemy! - ucięła dyskusję ciocia Józia. - Na wieczną rzeczy pamiątkę!
W pośpiechu przeszukałem kieszenie. Jak na złość nie było tam akurat niczego, co posiadałoby ostrze, szpikulec lub choćby twardy kant.
- Mam! - zawołała nagle ciocia Józia. - Może to się nada? - dodała, wysuwając ze swego wysoko upiętego, siwego koka masywną, metalową szpilę.

Kolejne wakacje w nieciekawym miejscu i towarzystwie. Do cioci Stasi przyjeżdża jedenastoletni Emil i kuzynka Sonia, za którą chłopiec nie przepada. Latorośle nie stronią od uszczypliwości i  utarczek. Z czasem dochodzą do wniosku, że postawieni są w sytuacji, z którą muszą sobie poradzić, a kłótnie są dobre na pierwszy dzień. Zapowiada się nuda.
Któregoś dnia Sonia i Emil odnajdują wieżę z 1935 r. Jest zaniedbana i opuszczona, ale budzi ciekawość i zaprasza do myszkowania. Odsłania przeszłość, pokazuje rąbek historii ludzi i miejsc. Niezwykle cennym wydaje się odkrycie, że ci starsi, trochę dziwaczni, często niedołężni ludzie mają swoją młodość, a w niej niezwykłe pasje i radości.
Przyjemna lektura, warto sięgnąć.


niedziela, 18 stycznia 2015

"Siedem sowich piór" Katarzyna Ryrych

Katarzyna Ryrych   
Siedem sowich piór
Pamiętnik mojej choroby
Wydawnictwo Cartalia Press

Następnego dnia rado obudziło mnie gwizdanie. To mogło oznaczać tylko jedno - że Siostra Pączek ma wolne, a zastępuje ją TDF.
TDF naprawdę miał na imię Marek, a przezwisko Tyczka Do Fasoli wymyślił Yul, bo Marek był chudy i wysoki., a najśmieszniejsze było to, że jeździł maluchem, i kiedy do niego wsiadał, połowa szpitala - przynajmniej ta polowa, która mogła poruszać się swobodnie, rzucała się do okien. Każdy chciał zobaczyć, jak TDF dosłownie składa się na pół i odjeżdża z kolanami pod brodą.
Oczywiście sam TDF nie wiedział, co naprawdę oznaczało jego przezwisko.
Prawdopodobnie Yul powiedział mu, ze to skrót od Taki Długi Facet i TDF to kupił. Ale wszyscy i tak wiedzieli, o co chodzi.
TDF odrabiał służbę wojskową w szpitalu, bo nie miał ochoty czołgać się na czyjąś komendę, a na dodatek skończył... weterynarię i w przyszłości miał zostać lekarzem, tyle że od zwierząt.
Na drugi dzień po tym, jak dowiedzieliśmy się, kim chce zostać, Artek zabeczał na powitanie jak owca.
Ale TDF wcale się nie obraził. W ogóle był spokojny i nawet wynoszenie i opróżnianie basenów mu nie przeszkadzało. A kiedyś, kiedy ukradkiem zjadłem całą tabliczkę czekolady i zwymiotowałem na łóżko, TDF najspokojniej w świecie przyniósł wiaderko, ściereczkę i wszystko posprzątał.
- Malinowa - powiedział, puszczając do mnie oko, a ja, cały czerwony ze wstydu, pokiwałem głową.
Pomyślałem sobie, że gdyby wszyscy dorośli byli tacy, jak TDF, to na pewno nam, dzieciom z oddziału, byłoby lżej. Potrafił wytłumaczyć wszystko tak jak mój Dziadek, że robiło się jasne i proste, a wiadomo, że kiedy coś jest jasne i proste, to naprawdę nie ma się czego bać.
Odpowiadał nawet na najgłupsze pytania i chyba podkochiwał się w Siostrze Pączek, bo często brał za nią sobotnie dyżury.

To książka, którą się czuje. Jest niezwykła. Autorka w swojej publikaccji porusza najtrudniejsze sprawy. Umie o nich pisać, oswajać, troskliwie się nimi zajmować.
Wojtek trafił na oddział, na którym prawie nikt nie miał włosów. Dołączył do rówieśników po tym, jak okazało się, że na jego kolanie pojawił się guz. Chłopiec miał za sobą rozstanie z ukochanym Dziadkiem i psem Miśkiem.
Na oddziale toczy się bogate życie. Z pozoru monotonne, zewnętrznie może mało atrakcyjne, ale wewnętrznie ciekawe, pełne fantazji, cudów. Stąd też tytuł książki -  siedem sowich piór, to siedem czarownych wydarzeń przeżytych w bliskości z Dziadkiem. Można wtulić się w sowie pióra i polecieć tam, gdzie dzieją się ważne sprawy. Piękne postaci Brodacza, Siostry Pączek, TDF-a, Rumpla.
Książka ciekawie wydana (w formie dziecięcego pamiętnika) z intrygującymi ilustracjami.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Włodzimierz Fijałkowski, Roksana Jędrzejewska-Wróbel "Oto jestem"

Oto jestem, ilustrowana opowieść o pierwszych miesiącach życia

Mieszkam w dużym mieście i jestem lekarzem położnikiem.To znaczy, że opiekuję się dziećmi, kiedy przebywają jeszcze w brzuchach swoich mam, i pomagam im bezpiecznie się urodzić. Tego letniego wieczoru, kiedy dzień chylił się właśnie ku zachodowi, siedziałem przy biurku w swoim pokoju i przygotowywałem się do ważnej konferencji. Przede mną leżały jak zwykle stosy grubych książek i zeszytów. Wśród nich duża, kolorowa fotografia małego Wojtusia - 10-tygodniowego chłopczyka w łonie swojej mamy. 
Mały Wojtuś to bardzo ważna osoba w moim życiu. Ten malutki chłopczyk, sfotografowany specjalną kamerą na długo przed swoim urodzeniem, przypomina mi zawsze o tych, którzy są w mojej pracy najważniejsi. A najważniejsze są przecież te wszystkie, podobne do niego maleńkie dzieci i ich mamy, które tak bardzo potrzebują mojej troski. Jednak dorosłym zdarza się czasem zapomnieć o tym, co najważniejsze, zwłaszcza kiedy są ciągle zajęci, czytają mnóstwo grubych książek i chcą być ciągle mądrzejsi i mądrzejsi... Dlatego własnie oprawiłem zdjęcie Wojtusia w ramki i postawiłem na biurku już dawno temu. Przez te wszystkie lata przyzwyczaiłem się do jego milczącej obecności. Ja pracowałem, a on drzemał, nieświadomy nawet, jak wielką przysługę mi wyświadcza. Ilekroć podnosiłem głowę znad notatek, spoglądałem na uśpionego malucha. Tego wieczoru zanim jeszcze zapadł zmrok, także na niego zerknąłem.
 W tym momencie smuga zachodzącego słońca rozjaśniła zdjęcie Wojtusia, a on sam otworzył oczy i powiedział:
- Znamy się już tak długo. czy możemy porozmawiać?
- Zaniemówiłem ze zdumienia i lekko uszczypnąłem się w ramię. Jednak to nie był sen. ramię zabolało, a mały Wojtek nadal wpatrywał się we mnie pogodnie. Nawet leciutko się uśmiechnął, jakby rozbawiony moim zaskoczeniem.
- Co? Dziwisz się, że mówię? Nie do wszystkich się odzywam. Słyszą mnie tylko ci, którzy chcą słuchać. A poza tym wydaje mi się, że my dwaj jesteśmy do siebie podobni - kontynuował nie zrażony moim milczeniem. Roześmiałem się:
- Podobni? Przecież ty masz dopiero 10 tygodni, a jestem dziadkiem. moje wnuki chodzą już do szkoły!
- Wiek nie ma tu nic do rzeczy. Chodzi mi o to, jak spędzamy czas. Obserwuję cię i widzę, że ciągle ćwiczysz umysł i ciało. To zupełnie jak ja . Chociaż dużo pracujesz umiesz wypoczywać. Lubisz wodę i jesteś świetnym pływakiem. No to już zupełnie tak samo jak ja! a podczas pracy jesteś tak wesoły, jakbyś się bawił. Zajmując się ciągle tym samym, zawsze robisz to w nowy sposób. Czy nie wiesz, że tak własnie zachowują się dzieci? Nawet zanim się urodzą!
- Zadziwia mnie twoja spostrzegawczość - powiedziałem i pomyślałem sobie, że ten Wojtuś jest doprawdy zdumiewający.
- A ja się cieszę, ze chociaż jesteś już tak bardzo dorosły, nie zapomniałeś o tym, czego się nauczyłeś , kiedy byleś w moim wieku.
- No, to akurat nie było takie trudne. Już dawno zrozumiałem, że człowiek zachowuje się najbardziej sensownie w ciągu pierwszych dziewięciu miesięcy swego życia.
- Wiem o tym i dlatego byłem pewny, ze mnie wysłuchasz - tu Wojtek uśmiechnął się łobuzersko. Ale już za chwile zmarszczył czoło i posmutniał.
- Szkoda, że większość dorosłych bardzo szybko zapomina, ze sami byli kiedyś tacy mali.Wielu z nich nawet nie wierzy, ze ja naprawdę żyję. Mówią o mnie embrion albo płód, a ja jestem po prostu dzieckiem. Tylko, że jeszcze nie urodzonym.
Zrobiło mi się przykro, jak zawsze, kiedy musiałem tłumaczyć maluchom, jak bardzo ich dziecięcy świat rożni się od świata ludzi dorosłych. Sam bylem przecież jednym z nich.
- Widzisz, Wojtusiu, różnica między dziećmi a dorosłymi polega miedzy innymi na tym, że dorośli potrafią o czymś wiedzieć, a jednak w to nie wierzyć - powiedziałem.
- To bardzo dziwne - rzekł i znowu się zamyślił. ale już po chwili uśmiech rozjaśnił jego malutka buzię, a w oczach pojawiły się wesołe ogniki.
- A gdyby tak opowiedzieć o mnie dzieciom? - zawołał z nadzieją w glosie.

Przepiękna książka o życiu i miłości. Napisana z troską, szacunkiem, czułością i szczególną dbałością o młodego czytelnika.
Zuzia dowiaduje się, że będzie miała rodzeństwo. Razem z nią tydzień po tygodniu śledzimy, w jak niezwykły sposób rozwija się Wojtek. Książka ma 39 rozdziałów. 38 z nich traktuje o każdym z tygodni życia płodowego, ostatni o narodzinach. Narratorem jest maleńkie dziecko, które opowiada swoją historię.
Największym atutem jest wskazanie na miłość, na więź i pochodzący stąd cud życia. W tej książce wszystko dzieje się w relacji. Piękny język to staranie pani Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel.
Profesor Fijałkowski nie żyje już kilkanaście lat. Medycyna niewątpliwie się rozwinęła, ale czy myślenie o poczętym dziecku też?

Włodzimierz Fijałkowski, Roksana Jędrzejewska-Wróbel 
Oto jestem
Wydawnictwo GWO, Wydawnictwo Makmed

niedziela, 11 stycznia 2015

Krystyna Drzewiecka "Piątka z Zakątka znowu w akcji"

Krystyna Drzewiecka
Piątka z Zakątka znowu w akcji
Wydawnictwo JustLuk

Stało się coś okropnego! 
Lekarka na corocznym badaniu w szkole stwierdziła, że powinienem koniecznie nosić okulary. Wyobrażacie to sobie?! Okulary!!!
Jak ja będę grał w piłkę? Jeździł na rowerze, nie mówiąc już o koniu. Czy widział ktoś Ułana w okularach? Tragedia.
Powiedziałem mamie, że absolutnie nie zgadzam się na żadne okulary, że w szkole będą się ze mnie wyśmiewać i przezywać "okularnik".Żadna dziewczyna na mnie nie spojrzy.
Nie, za żadne skarby, nie i jeszcze raz nie! Aż się rozbeczałem ze zdenerwowania. Mama zaczęła mnie pocieszać, że to wcale nie jest takie straszne, a wkrótce przyłączył się do niej mój brat.
- Młody, ja też noszę cyngle i korona mi z głowy nie spadła.
- Po pierwsze, nie masz korony, to nie miał ci jak spaść, po drugie, jesteś już stary...
- Wielkie dzięki, braciszku.
- Po trzecie - ciągnąłem, nie zwracając uwagi na jego ironiczny ton - masz już dziewczynę i ona już się przyzwyczaiła do twoich okularów.
- Zobacz, ilu sławnych ludzi nosi okulary - tłumaczył mi Michał.
- Ale oni są już starzy.
- Przyczepiłeś się do tej starości jak rzep do psiego ogona - zezłościł się.
Byłem zły i obrażony na cały świat. Mój opór nie zdawał się jednak na nic, z mamą nie ma żartów. Jak coś postanowi, to nie ma przeproś, jak mówi tata.
Na drugi dzień po szkole poszliśmy do sklepu z okularami i zaczęło się przymierzanie tysiąca oprawek. Mama i sprzedawczyni wybierały i wybierały i ciągle kazały mi przymierzać nowe. Mnie i tak się żadna nie podobała.
Wreszcie znalazły taką, w której jest mi bardzo do twarzy, jak stwierdziły. A do czego niby miałoby być? Do nogi? Mama kopiła również specjalne pudełko, żeby się okulary nie stłukły.
Potem poszliśmy do okulisty, takiego lekarza od oczu, który miał napisać jakich szkieł potrzebuję. Powiedziałem mu, że żadnych. Roześmiał się i stwierdził, że to normalne, że nie chcę nosić okularów, i żebym się nie przejmował, bo za dwa, trzy lata będę mógł nosić szkła kontaktowe. Kiedy się zainteresowałem, co to takiego, pokazał mi maleńkie, prawie niewidoczne opłatki, które się wkłada do oka i one zastępują okulary. I absolutnie ich nie widać. Fantastyczny wynalazek! Ale dlaczego muszę tyle czekać? Okazało się, że coś mi tam jeszcze rośnie i na razie jest za wcześnie na szkła. Ale i tak trochę mnie pocieszył, że nie będę tego paskudztwa nosił do końca życia.
Po kilku dniach mama odebrała okulary i przyniosła do domu. Kazała mi przymierzyć. Rozkaz to rozkaz. Przymierzyłem i wiecie co? Świat stał się jakiś wyraźniejszy. Film w telewizji mogłem oglądać z kanapy, a nie jak ostatnio, kiedy musiałem przysuwać fotel prawie do samego ekranu. Stwierdziłem, że w domu mogę nosić okulary, ale za nic nie pójdę w nich do szkoły. Przez kilka dni z uporem odmawiałem wzięcia okularów do szkoły. Pewnego dnia przyszła do mnie Magda, akurat siedziałem przy komputerze w okularach i zupełnie o nich zapomniałem. Magda spojrzała na mnie i powiedziała, że świetnie wyglądam, jakoś tak mądrzej i doroślej. W jej głosie zabrzmiała leciutka nutka podziwu.
Na drugi dzień powiedziałem mamie, że jeśli już jej tak bardzo zależy, żebym chodził do szkoły w okularach, to łaskawie mogę zrobić jej tę przyjemność.

Z prawdziwą przyjemnością przeczytałam tę ciepłą, humorystyczną książkę. Kiedyś pisałam o pozostałych, więc naturalną koleją wydawało mi się sięgnięcie po ten tomik. Krzyś zdał do piątej klasy. Spędza wakacje z przyjaciółmi i Bobikiem na wsi. Zwyczajna codzienność dzięki  dziecięcej perspektywie nabiera kolorów i staje się niezwykle barwna.
Potem przychodzi szkoła i nowe, często niełatwe doświadczenia - pierwsze wagary, bolesna lekcja tolerancji, zmiany, na które nie jest się gotowym. Okazuje się, że świat wokół, choć niezwykle ciekawy i piękny, bywa też trudny, a własne doświadczenia bywają cennymi lekcjami.
Momentami przeszkadzał mi język książki, sprawiał wrażenie na siłę dostosowanego do dziecięcej narracji.
Zapraszam do lektury, szczególnie tych, którzy myślą o sobie, że są nieco sentymentalni.