Andrew Clements
Fryndel
Ilustracje Elżbieta Kidacka
Wydawnictwo Media Rodzina
W piątej klasie wszystko się zmieniło – nadszedł czas przygotowań do
gimnazjum. Piąta klasa oznaczała egzaminy końcowe ze wszystkich
przedmiotów. I brak przedpołudniowej przerwy. I prawdziwe, a nie opisowe
oceny na świadectwie. Lecz przede wszystkim piąta klasa oznaczała
spotkanie z panią Granger.
Wszystkie klasy piąte liczyły
razem około stu pięćdziesięciu uczniów, których uczyło siedmioro
nauczycieli: dwoje matematyków, dwóch fizyków, dwoje socjologów – i
tylko jedna nauczycielka angielskiego. Pani Granger miała monopol na
nauczanie języka angielskiego, cieszyła się też zasłużoną sławą.
Pani
Granger żyła samotnie w schludnym domku w starszej części miasta.
Każdego ranka, nie zważając na ulewne deszcze czy spiekotę, zamiecie
śnieżne czy gołoledź, grad czy szalejącą wichurę, przyjeżdżała do szkoły
swoim starym, bladoniebieskim samochodem. Od niepamiętnych czasów nie
opuściła ani jednego szkolnego dnia.
Miała już niemal
zupełnie białe włosy, które sczesywała gładko z czoła i upinała z tyłu
głowy w coś w rodzaju gniazda. W odróżnieniu od niektórych młodszych
nauczycielek, pani Granger nigdy nie przychodziła do szkoły w spodniach –
nosiła na zmianę dwa eleganckie kostiumy ze spódnicą, niebieski i
popielaty, do których niezmiennie zakładała białą bluzkę, ozdobioną pod
szyją niewielką kameą. Należała do ludzi, którzy nigdy się nie pocą:
żeby pani Granger zdecydowała się zdjąć żakiet, temperatura w sali
musiała przekroczyć trzydzieści stopni.
Jak na nauczycielkę była wyjątkowo drobnej postury; bywało, że nawet
niektórzy piątoklasiści przewyższali ją wzrostem. Mimo to pani Granger
sprawiała wrażenie olbrzymki. Działo się tak z powodu jej oczu, pod
których ciemnoszarym, przeszywającym człowieka na wylot spojrzeniem
winowajca nabierał przekonania, że jest kompletnym zerem. Oczy pani
Granger potrafiły się także uśmiechać i czasem zapalały się w nich
figlarne iskierki, a jej uczniowie zaświadczali, że pani Granger umie
opowiadać świetne dowcipy. Jednak to nie dowcipy przyczyniły się do jej
sławy.
Nikt nie wątpił, że przed wyposażonym w promienie
Roentgena wzrokiem pani Granger nic się nie ukryje. O żuciu gumy w
promieniu stu pięćdziesięciu metrów od jej osoby nie było nawet mowy.
Uczeń żujący gumę zostawał przez panią Granger natychmiast złapany,
zmuszony do wyplucia gumy i przyklejenia jej na specjalnej,
jaskrawożółtej karcie. Kartę z gumą pani Granger przypinała delikwentowi
agrafką na samym przodzie koszulki – i tak przyozdobiony, nieszczęśnik
musiał paradować po szkole przez cały dzień. Nie koniec na tym: kartę z
gumą należało zabrać do domu, żeby podpisał się na niej jeden z
rodziców, i następnego dnia przynieść pani Granger do kontroli. Dla pani
Granger nie liczyło się to, czy winowajca jest już uczniem piątej
klasy, czy nie, uważała bowiem, że prędzej czy później i tak nim
zostanie.
Każde dziecko z Lincolna dobrze wiedziało, że w nieuniknionej
przyszłości – czyli w piątej klasie – nadejdzie czas, kiedy to właśnie
pani Granger będzie oceniała jego testy ortograficzne, testy na czytanie
ze zrozumieniem i najgorsze z nich wszystkich: testy sprawdzające
znajomość nowego słownictwa. I to tydzień w tydzień, miesiąc po
miesiącu.
Nauczyciele wszystkich możliwych języków na całym
świecie z upodobaniem odsyłają swoich uczniów do słownika: „Sprawdźcie
pisownię tego słowa. Sprawdźcie jego znaczenie. Sprawdźcie, jak
prawidłowo podzielić ten wyraz na sylaby.”
Lecz powiedzieć,
że pani Granger znajdowała upodobanie w pracy ze słownikiem, to
zdecydowanie za mało. Pani Granger uwielbiała słowniki, otaczała je
niemal religijną czcią. Zadawana przez nią co tydzień lista nowych słów
do opanowania liczyła trzydzieści pięć pozycji, czasem nawet więcej.
Jakby
tego było mało, codziennie rano na tablicy pojawiało się „słowo dnia”.
Gdyby ktoś opuścił dzień w szkole, nie przepisał tego słowa, nie zajrzał
do słownika i nie nauczył się, co ono znaczy, pani Granger i tak
odkryłaby to wcześniej czy później – i przez cały tydzień zadawałaby mu
do sprawdzenia aż dwa „słowa dnia”.
Na regale stojącym z tyłu
sali pani Granger przechowywała zestaw trzydziestu słowników języka
angielskiego. Jej oczkiem w głowie był jednak gigantyczny leksykon,
zawierający chyba wszystkie słowa używane we wszechświecie, tak wielki,
że do przenoszenia go z miejsca na miejsce potrzeba było dwóch osób. Ten
słownik królował na własnym stoliku, ustawionym na poczesnym miejscu
pośrodku klasy, pod tablicą, i wyglądającym trochę jak ołtarz.
Każdy
absolwent Lincolna, który ukończył tę podstawówkę w ciągu ostatnich
trzydziestu pięciu lat, doskonale pamięta, jak stał przy owym stoliku,
słuchając okrzyku bojowego pani Granger: „W takim razie sprawdź!
Słowniki właśnie po to są!”
Kiedy książka mi się podoba, nie mogę wypuścić jest z ręki. Tą przeczytałam jednym tchem. Jest wspaniała!
To historia szkolnych zmagań głównego bohatera, piątoklasisty Nicka. Szkoła od środka, sprytne dzieci, doświadczeni nauczyciele, struktura władzy i zależności. Wszystko na wskroś ludzkie, zwyczajne, cudowne. Pochwała pasji, kreatywności, mądrości wypływającej z doświadczenia, zgoda na niepokorną młodość.
Książkę trudno kupić, może łatwiej będzie wypożyczyć, ale nie można jej nie przeczytać.
Polecam wszystkim uczniom, nauczycielom, a także nieco nadwrażliwym rodzicom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz