Była sobota dwudziestego szóstego sierpnia. Dlaczego ta data jest taka
ważna, okaże się oczywiście dużo później, ale na razie dodamy tylko, że
ta właśnie sobota była bardzo długa i nudna. Mimo to perspektywa
wczesnego pójścia do łóżka nikomu się właściwie nie uśmiechała. No, ale
co można robić innego w domku na skraju lasu po zapadnięciu zmroku?
Oczywiście dorośli zawsze znajdują jakieś wyjście z sytuacji, ale co
mają robić dzieci i na przykład kury? Kury są tu przykładem, bo przecież
wszyscy dobrze wiedzą, że na wsi „chodzi się spać z kurami“. A to była
wieś. Nazywała się bardzo zwyczajnie Aniołkowo, ale i tak wszyscy
nazywali ją Wsią Wakacyjną: mama, tata i nawet gruba pani Śmietanowa, u
której mieszkali. Oczywiście pani Śmietanowa też nazywała się inaczej,
ale to już był jeden ze znakomitych pomysłów Asi. Bo pani Śmietanowa
dostarczała wszystkim okolicznym urlopowiczom znakomitą, tłustą śmietanę
— szalenie ważny dodatek do poziomek i pierogów z serem.
I choć to
nie był dzień „pierogowy“, ta właśnie sobota stała się bardzo ważnym
dniem w życiu Marka, Asi, no i Pulpeta. Pulpet (choć z niemałym trudem)
siedział na żerdce ogrodzenia oddzielającego kurnik od słonecznikowej
grządki i machając leniwie nogami, łuskał drobne ziarnka wprost ze
sztywno rosnącej słonecznikowej tarczy. Pani Śmietanowa bardzo się o to
gniewała, bo prawie wszystkie słoneczniki miały wyjedzone najlepsze
miejsca i brzydko świeciły łysinami, ale Pulpet był tak łakomy, że nie
pomagały nawet tatusiowe groźby.
Siedział więc na tej żerdce, która
niebezpiecznie trzeszczała, i zastanawiał się co będzie robił jutro, bo
niedziela na wakacjach niczym się przecież nie wyróżnia od pozostałych
dni tygodnia.
— Jak myślisz — zapytał wypluwając łuskę ziarenka — czy jutro też będzie na obiad gotowana kura?
— Na pewno — odparł Marek drapiąc się zawzięcie w łydki okropnie pogryzione przez komary.
Marek
bardzo nie lubił gotowanej kury, ale w tej wiosce zewsząd otoczonej
lasem, odległej o trzydzieści kilometrów od najbliższego miasteczka, nic
innego nie można było dostać. Ziewnął szeroko i spojrzał ponad
wysokie konary sosen, czerwone od promieni zachodzącego słońca.
— Pobiegniemy jeszcze do Żabiego Króla?
— Możemy pójść — odparł Pulpet złażąc z trudem z żerdki. — Na bieganie nie mam jakoś ochoty!
Należałoby
może wyjaśnić, że Pulpet tak naprawdę nazywał się Darek, ale nikt już o
tym nie pamiętał, nawet mamusia, której to imię kiedyś szalenie się
podobało. Nic w tym zresztą dziwnego, że przezwisko „Pulpet“ przylgnęło
do chłopca z taką łatwością. Jak daleko pamięć sięga, Pulpet zawsze był
tłusty i nie lubił się ruszać. Toteż Marek tylko westchnął ciężko i
kiwnął głową.
— Zawołać Asię? — zapytał li tylko dla formy, bo wiadomo było, że do Żabiego Króla chodzi się zawsze we trójkę.
Asia skończyła właśnie rytuał wieczornego podlewania kwiatowych grządek i odstawiła pustą konewkę koło beczki z deszczówką.
— Idziemy!I — powiedział Marek i pociągnął głośno nosem.
Z kuchni bowiem, przez otwarte okno, doleciał go zapach ciasta ze śliwkami.
— Nie węsz — powiedziała Asia otrzepując ręce — dzisiaj nic z tego! Śmietanowa nie da ani okruszyny!
— Właściwie dlaczego placek można jeść tylko w niedzielę? — denerwował się Pulpet. — Przecież to szalenie niesprawiedliwe!
Tak
naprawdę to cała trójka zgadzała się z tym całkowicie. No, bo dlaczego
pieczenie takich pyszności, jakimi są bez wątpienia placki ze śliwkami
lub masą orzechową, odbywa się zawsze w sobotę? A na dodatek je się
dopiero w niedzielę?
Dzieci wciągnęły jeszcze nosami zapach ciasta i
pomału podreptały gęsiego w stronę małego stawku otoczonego ze
wszystkich stron ciemnozieloną ścianą lasu.
Stawek — czyli państwo Żabiego Króla — odkryli kiedyś przypadkiem w pierwszych dniach swego
pobytu we Wsi Wakacyjnej. Bawiąc się w Indian, z piórami przepisowo
zatkniętymi w potargane czupryny, rozpierzchli się po lesie szukając
Olka — Zielonej Strzały, ukrytego gdzieś wśród gęstwiny. Głośny wrzask i
chlupot, który rozległ się nagle z lewej strony wielkiego dębu, wywabił
z wigwamu nawet Pulpeta, który w tym dniu pełnił straż obozową. Okazało
się, że to Bolek, sam Wielki Karaluch, wódz i znakomity indiański
wojownik, wpadł nagle aż po szyję w sadzawkę zarosłą zieloną rzęsą.
Kiedy, wyłowiony wspólnymi siłami, zrzucał przemoczoną odzież, z
kieszeni na piersi wyskoczyła mu ogromna, zielona żaba.
Oczywiście,
był to ów Żabi Król — władca stawu bez dna, król, którego państwo, choć
niewielkie, bogate było nadzwyczaj w żabich obywateli. Ba, król posiadał
swój żabi chór, który wieczorami dawał nadzwyczajne koncerty.
A więc
kiedy tak sobie maszerowali gęsiego, idący przodem Marek nagle
raptownie przystanął. Oczywiście, Pulpet wpadł na niego z impetem i o
mały włos go nie przewrócił.
— Co się stało? — zapytała Asia zamykająca pochód.
— Ciii... — zamruczał Marek, wyraźnie czegoś nadsłuchując.
—
Boooję się — wyjąkał Pulpet na wszelki wypadek. Pulpetowi zawsze się
wydawało, że skoro już się boi — to właściwie ma jak gdyby cały problem
„z głowy“, bo przecież nic się straszniejszego już stać nie może.
— Słyszycie? Ktoś tu płacze — Marek wskazał ręką kępę fioletowo kwitnących krzaków. — Tam!
Teraz już cała trójka usłyszała jak gdyby ciche pochlipywanie.
— Może to duch? — zapytał Pulpet cofając się.
— Duch nie chlipie, tylko dzwoni łańcuchami — odparła Asia z przekonaniem.
— No, ale jeśli akurat nie ma łańcuchów? — wyjąkał Pulpet drżącym głosem.
— Idziemy! — zakomenderował Marek i zaczął się przedzierać w kierunku krzaka.
—
Mmoże jjja zostanę na straży — zamamrotał Pulpet, który miał ogromną
ochotę wziąć nogi za pas i zwiać do domu, ale przeszkadzała mu w tym
Asia stojąca za nim na wąskiej ścieżce.
— Chodź, tchórzu — powiedziała i popychając przed sobą opierającego się brata, zaczęła przedzierać się przez kolczaste krzewy.
Chcąc
nie chcąc, Pulpet sunął naprzód, rozgarniając ostrożnie gałęzie. Z
wielkim trudem starał się opanować ogarniający go, przemożny strach,
który obezwładniał mu nogi i wyginał buzię w podkówkę.
„Nie ryknę! Wcale nie mam zamiaru ryknąć“ — przemawiał do siebie raz po raz, potykając się o wystające korzenie.
Tymczasem
Marek dotarł wreszcie do fioletowo kwitnącego krzaka i delikatnie
rozsunął gałęzie. To, co zobaczył, wprawiło go w takie osłupienie, że
nie zareagował nawet na zduszony szept Asi, która szarpała go za ramię,
chcąc czym prędzej poznać źródło tajemniczych pochlipywań.
— No, co tam jest? — zapytała zniecierpliwiona milczeniem brata.
— Co jest? — powtórzył jak echo Pulpet.
— Dziecko — powiedział niepewnie Marek. — Mała dziewczynka!
— Pokaż! — zażądała Asia i odsunąwszy gałąź zajrzała Markowi przez ramię.
Pod
krzakiem, na kupce zielonego mchu, siedziała mała, bardzo zapłakana
dziewczynka. Ubrana była w czerwoną sukienkę z błyszczącego materiału, a
na głowie miała zawiązaną czerwoną chusteczkę. Brudną piąstkę
przyciskała do buzi, z której co chwilę wyrywał się głośny szloch, i z
przerażeniem patrzyła szeroko otwartymi oczyma na nieznajomą trójką
dzieci.
— Biedne dziecko — wyszeptała Asia. — Skąd ona się tu wzięła samiutka w lesie?
— Widocznie się zgubiła — powiedział Marek, któremu też zrobiło się bardzo przykro na widok zapłakanej buzi małej nieznajomej.
Dziewczynka wyjęła piąstkę z buzi i przysłuchiwała się rozmowie.
— Jak się nazywasz? — zapytał Marek, słusznie rozumując, że tylko w ten sposób można się o dziecku dowiedzieć czegoś bliższego.
— Jarzynka — powiedziała mała bardzo cieniutkim głosem.
Jest koniec wakacji. Dzieci marzą o ciekawej przygodzie. I tak, pewnego dnia znajduję w lesie małą dziewczynkę - Jarzynkę. Jarzynka mocno popłakuje i twierdzi, że w lesie została Klementyna. Dzieci uznają, że to siostra Jarzynki i postanawiają w tajemnicy przed dorosłymi ją odnaleźć. Marek, Pulpet, Asia, Tolek, Olek i Bolek rozpoczynają nocne, nieco straszne poszukiwania. W lesie jest strasznie: pada deszcz, jest ciemno, słychać niepokojące odgłosy, widać cienie i świecące punkciki.
Tymczasem dorośli otrzymują komunikat o zaginięciu dziecka i natychmiast rozpoczynają własne poszukiwania.
Z niedopowiedzeń i fantazji powstaje świat pełen ekscytacji i tajemnicy. Akcja się rozwija, napięcie rośnie, czytelnik czeka na finał...
Wszystko dobrze się kończy. Ulga miesza się z radością. Końcowe rozdziały wnoszą sporą dawkę humoru.
Książka ciekawa, ale do jednorazowej lektury. Jak to się mówi: lekka, łatwa i przyjemna.
Krystyna Boglar
Klementyna lubi kolor czerwony
Ilustracje Bohdan Butenko
Wydawnictwo Dwie Siostry
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz