Dorota Kasjanowicz
Cześć wilki
Wydawnictwo Dwie Siostry
Okej, wcale nie musi tam jeździć. Bo i po co? Lepiej
posiedzieć przy komputerze. I… i jeść twarożek zamiast sernika. I nie mieć psa.
Ani takiego fajnego fotela. Ani ogrodu. I z nikim nie rozmawiać o murinach. Ani
o galarecie. W ogóle o niczym.
A co do Pawła, to skłamał, że się z nim umówił. Bo mama
go lubiła. No tak, w porządku, dopóki nie zaczął się kolegować z tym
zarozumiałym Adrianem. Tylko jak wytłumaczyć to mamie?
— Filip!
Ktoś go wołał. Filip wrócił do rzeczywistości i podniósł
wyżej głowę. Najpierw zauważył kilka par przyjaznych wilczych oczu. Zerkały z
chaszczy w ogrodzie pod numerem szesnastym i zza pnia drzewa, które miał parę
metrów przed sobą. A jeszcze inne przez moment widział pod schodami domu numer
osiemnaście.
— Cześć, wilki! — szepnął i w tym samym momencie już
wiedział, gdzie jest, dokąd go zaniosło, nie wiadomo kiedy, nie wiadomo co.
— Filip! — wołanie się powtórzyło i oczywiście była to
ciocia Agnieszka, z Bodkiem na smyczy.
Filip zdążył tylko pomyśleć: „No przecież nie mogę teraz
zwiać, mamo, to byłoby niegrzecznie” — i już hamował obok cioci i jej psa.
— Cześć, Filip!
— Cześć, ciociu! Cześć, Bodek! — odpowiedział i zaraz
dodał: — Na tym moim osiedlu to w ogóle nie ma gdzie jeździć.
— Ach tak.
— Tak jakoś… Tu jest więcej ścieżek. Więcej miejsca.
Można się rozpędzić.
— Rozumiem. — Ciocia popatrzyła na Bodka, a potem znów na
Filipa. — Wiesz, wybieramy się na spacer. Może do nas dołączysz?
— Naprawdę? — Filipa aż ścisnęło w żołądku z radości.
— Naprawdę. Rower możesz zostawić w ogrodzie, nie będzie
go widać z ulicy — powiedziała ciocia i podała mu klucz od furtki.
I, o dziwo, nie dodała: „Tylko dobrze ją zamknij,
pamiętaj”. A przecież dorośli zawsze mówią coś w tym rodzaju. Nie wiadomo
dlaczego. Przecież klucze służą do zamykania, każde dziecko to wie. A prawie
jedenastolatek to już na pewno.
Rower został odstawiony w pięć minut i cała trójka
ruszyła w dół ulicy Niebieskiej.
— Ciociu, a gdzie chodzicie na spacery? Tak najczęściej?
— zapytał Filip i spojrzał na Bodka.
Pies co prawda był na smyczy — zgodnie z przepisami — ale
i tak szedł równo przy nodze, jakby mówił: „Proszę bardzo, zakładajcie mi smycz
i obrożę, skoro wam to do czegoś potrzebne, bo mnie nie”.
— Różnie. Głównie tutaj, po uliczkach, skwerkach. Czasem
idziemy do parku. A jak mam więcej czasu, chodzimy sobie na łąkę. Wiesz, gdzie
to jest?
Nie, Filip nie wiedział. Nigdy tam nie był.
— Wystarczy pójść tą ulicą do końca, potem skręcić w
prawo obok sklepu spożywczego. Stamtąd widać kościół, a zaraz za kościołem jest
łąka.
— Tak blisko?
— Tak blisko.
Filip zaniemówił. Jak to się stało, że nigdy tam nie
dotarł? Wystarczyło pojechać na rowerze tylko trochę dalej.
Adrian na pewno o tej łące nie wie. Ani Paweł. A tata?
Czy tata wie? Nie, oczywiście, że nie, przecież by Filipowi powiedział. To on
opowie o tym tacie pierwszy! I wybiorą się tam na rowerach tylko we dwóch.
Bo mama nie lubiła jeździć na rowerze. Nawet nie chciała
sobie żadnego kupić.
„A niby kiedy ja mam jeździć? W niedzielę, jak wreszcie
można trochę odpocząć? Wolę sobie posiedzieć na kanapie niż zasuwać bez sensu w
tę i z powrotem”. Tak powiedziała.
— Wiesz, Bodek dawno się porządnie nie wybiegał —
odezwała się ciocia. — Jeśli masz czas, to może pójdziemy tam dzisiaj?
— Jasne! — zawołał Filip. — Chodźmy. W domu muszę być
dopiero o dziewiątej. Teraz jest długo widno.
— No to idziemy. Bodek, cieszysz się? — zapytała ciocia
swojego wszystko rozumiejącego psa.
Bodek oczywiście się cieszył. Bardzo.
Szli bez pośpiechu. Ciocia opowiadała trochę o Magdzie:
że jest zadowolona, bo dostała dobrą pracę. Została asystentką w holenderskiej
firmie w Londynie, między innymi dzięki temu, że dobrze znała nie tylko
angielski, ale i holenderski. Pomogło jej także to, że skończyła studia. Teraz
pracowała po dziesięć, dwanaście godzin dziennie, ale była zadowolona. A nawet
szczęśliwa.
— Myślałem, że jak się pracuje tyle, co moi rodzice, to
nie można być zadowolonym. Ani szczęśliwym.
— Twoi rodzice na pewno są zmęczeni. Wiesz, Magda jest
jednak trochę młodsza od nich i nie ma rodziny na utrzymaniu. Ani własnej
firmy. A taka firma to spory stres. I odpowiedzialność.
— A nie można być zmęczonym i szczęśliwym jednocześnie?
Ciocia przez chwilę milczała.
— Można. Oczywiście, że można — stwierdziła w końcu.
Mijali właśnie sklep spożywczy, gdy usłyszeli głośny
pomruk silnika. Na cichą ulicę wtaczała się wielka ciężarówka. Wyglądała prawie
jak tir.
— O, przeprowadzki — powiedziała ciocia.
— Kto? — zapytał Filip, bo nie dosłyszał.
— Przeprowadzki! — powtórzyła ciocia nieco głośniej.
— A kto to? Znasz go? — zainteresował się Filip.
— Kogo? — zdziwiła się ciocia.
— No, tego Przeprowackiego!
— Jakiego Przeprowackiego?
— No, tego — Filip wskazał na ciężarówkę.
I mniej więcej w tym samym momencie kierowca zgasił silnik.
Zapadła błoga cisza.
— Jakiego Przeprowackiego? — powiedziała jeszcze raz
ciocia i nagle zrozumiała. I zaczęła się tak śmiać, że o mało nie usiadła na
chodniku. A kiedy przestała, powiedziała: — A jak ma na imię ten pan
Przeprowacki?
Filip też wreszcie zrozumiał. I teraz on wybuchnął
śmiechem.
Na budzie ciężarówki duży granatowy napis głosił:
„PRZE-PROWADZKI”.
Filip pokiwał głową.
— Ten Przeprowacki może mieć na imię na przykład… na
przykład… Mariusz — zdecydował. — Mam takiego wujka, który się nazywa Mariusz
Przeracki. Bardzo podobnie, prawda?
— A może — podchwyciła ciocia — nie Mariusz, skoro
podobny Mariusz już jest, tylko… powiedzmy… Sygnatariusz*? Albo…
Proletariusz**? A może Scenariusz? Co ty na to? Scenariusz Przeprowacki.
I oboje głośno się zaśmiali.
— A Scenariusz Dobranocki? — rzucił Filip.
— Dobre! — zawołała ciocia. — Firma Scenariusza
Dobranockiego poleca bezbolesne i całkowicie niezauważalne przeprowadzki.
Znienacka. Przeprowadzka znienacka. Przeprowadzki znienacki.
— A Scenariusz Przeprowacki, który też chciałby
przeprowadzać przeprowadzki, nie ma scenariusza przeprowadzki.
— Ani zarysu kosztorysu — dorzuciła ciocia Agnieszka.
Przerzucali się pomysłami, które wpadały im do głowy
jeden po drugim, i zaśmiewali się do łez.
— A wiesz, kto to jest przekładaniec? — zapytała ciocia.
— No kto?
— Tłumacz.
— A lotnisko? — tym razem Filip zadał pytanie.
— Nie wiem.
— Latanie tuż nad ziemią.
— No jasne! A patrzy? — zrewanżowała się ciocia.
— Patrzy?
— Nie wiesz? Trzy razy „pa”. Pa, pa, pa!
— A czytanie? — zawołał szybko Filip.
— Wiem, wiem! Pytanie, czy coś jest niedrogie! Tak?
— Tak!
— A teraz — ciocia na chwilę zawiesiła znacząco głos —
coś, co bardzo lubisz: trochę horroru. Co to jest odtwarzacz?
— Odtwarzacz?
— No, wsłuchaj się dobrze w to słowo… Od-twa-rzacz…
— Już chyba wiem! Kojarzy mi się to z jakąś przerażającą
maszyną, która robi coś strasznego z twarzą. Masakra.
Przez chwilę szli w milczeniu, uśmiechnięci, szukając w
myślach kolejnych niezwykłych skojarzeń.
— A co powiesz na „zbieraliście”? — ciocia znów podjęła
ich grę.
Filip wzruszył ramionami.
— Słowo jak słowo.
— Nieee… No posłuchaj: zbieraliście. Co robiliście?
— Zbieraliście.
— A co robi?
— Co robi? A! Zbiera liście! Super! A co to znaczy —
Filip wpadł na kolejny pomysł — że ktoś jest zaufany?
— To znaczy, że jest cały w ufach. Zaufany od stóp do
głów.
— Pomalowany w ufy.
— Przysypany ufami.
— Oblepiony ufami.
— Kochający ufy.
— Ktoś, kto zmienił się w ogromnego ufa.
— Ufff…
— Gdzie?! Gdzie?! — wykrzyknął Filip i zaczął się
rozglądać.
— Ogłaszam przerwę! — Ciocia Agnieszka, śmiejąc się,
przystanęła. — Bo oto przed nami słynna, ale mało znana łąka.
Filip zaniemówił. Z wrażenia. To, co zobaczył, było po
prostu piękne.
Nie mógł uwierzyć, że coś takiego znajdowało się tak blisko
jego domu.
Ale właściwie dlaczego piękne rzeczy miałyby się
znajdować tylko gdzieś bardzo daleko?
Poczułam tę książkę. A uczucia są trudne. Rozpoznaję w sobie po jej przeczytaniu samotność, lęk, złość, bezradność, zazdrość, smutek, tęsknotę, a wreszcie radość i nadzieję. Tylko że proporcja jest trudna do wytrzymania...
Rzeczywiście ciekawa książka. Nie szargająca autorytetów, nie obwiniająca, z dużym szacunkiem do człowieka, ale absolutnie nie dla młodszych dzieci , jak sugeruje wydawca.
Autorka pokazuje dramat jedenastoletniego Filipa. Jest opuszczony i zdezorientowany, nie rozumie zawiłych relacji; w rodzinie nie ma bliskości między rodzicami oraz między rodzicami a chłopcem.
Ulgę w codzienności przynosi Filipowi wyobraźnia i życzliwy dorosły, który docenia wagę zwykłych przyjemności.
Nie wiem jaki był cel autorki. Kierując taką książkę do dzieci, trzeba im coś dać. Ja odczytuję to tak: w uniknięciu życiowego dramatu pomoże ci fantazja (tu -rozwiń w sobie sublimację) lub jakiś odpowiedzialny dorosły.
A literacko, też bez fajerwerków.
Przeczytałam zachęcona główna nagrodą roku 2014 Polskiej Sekcji Ibby. Ja bym tej nagrody nie przyznała, ale rodzicom, psychologom, pedagogom serdecznie polecam.
Poczułam tę książkę. A uczucia są trudne. Rozpoznaję w sobie po jej przeczytaniu samotność, lęk, złość, bezradność, zazdrość, smutek, tęsknotę, a wreszcie radość i nadzieję. Tylko że proporcja jest trudna do wytrzymania...
Rzeczywiście ciekawa książka. Nie szargająca autorytetów, nie obwiniająca, z dużym szacunkiem do człowieka, ale absolutnie nie dla młodszych dzieci , jak sugeruje wydawca.
Autorka pokazuje dramat jedenastoletniego Filipa. Jest opuszczony i zdezorientowany, nie rozumie zawiłych relacji; w rodzinie nie ma bliskości między rodzicami oraz między rodzicami a chłopcem.
Ulgę w codzienności przynosi Filipowi wyobraźnia i życzliwy dorosły, który docenia wagę zwykłych przyjemności.
Nie wiem jaki był cel autorki. Kierując taką książkę do dzieci, trzeba im coś dać. Ja odczytuję to tak: w uniknięciu życiowego dramatu pomoże ci fantazja (tu -rozwiń w sobie sublimację) lub jakiś odpowiedzialny dorosły.
A literacko, też bez fajerwerków.
Przeczytałam zachęcona główna nagrodą roku 2014 Polskiej Sekcji Ibby. Ja bym tej nagrody nie przyznała, ale rodzicom, psychologom, pedagogom serdecznie polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz