środa, 26 grudnia 2012

Ake Holmberg "Ture Sventon w Sztokholmie"




- Pan jest jubilerem? - powiedział nagle Sventon.
Pan Eriksson podskoczył i o mało nie zaprzeczył. Nie dlatego, żeby coś było nie w porządku, jeśli chodzi o ten zawód, ale nikt nie lubi być przejrzany na wylot tak od razu. Jeżeli ktoś jest jubilerem, woli raczej sam to powiedzieć.
- Zginał panu pęczek kluczy - mówił dalej Sventon.
Jubiler ze zdziwienia byłby i temu zaprzeczył. Kiedy się trochę opanował, powiedział z pewną stanowczością w głosie:
- A wiec, jak już mówiłem, moja żona bardzo dba o podłogi. Nie ma nigdy śladów mokrych butów...
- Ale któregoś pięknego poranka były ślady stóp na podłodze - rzekł Sventon. - Czy tak?
- Tak - mruknął niechętnie jubiler.
- A teraz zgubił pan pęczek kluczy?
Pan Eriksson musiał przyznać, że tak istotnie było.
- Klucze do sklepu? Od sejfu?
- Nie! - powiedział jubiler triumfującym, nie wiadomo dlaczego, głosem.- Wcale nie. Tylko od mieszkania.
- Aha!
- Tak zwany mały pęczek domowy.
- Ach tak! - rzekł Sventon. - Proszę mówić dalej.
- A więc - powiedział jubiler, poprawiając się na krześle - więc to było tak. - I zaczął wyjaśniać. Zaczął od początku, od sprawy podłogi.
Sventon stwierdził, że najmniej czasu straci, jeżeli pozwoli jubilerowi opowiedzieć o podłodze. Potem musiał wysłuchać jeszcze raz o kluczach od mieszkania, które zginęły.
- Kazałem natychmiast założyć nowe zamki do drzwi frontowych i kuchennych - mówił dalej jubiler. - Ale parę dni temu przyszedł klient i oglądał noże do ryby. Bardzo uprzejmy i sympatyczny, muszę powiedzieć. Zaofiarował się, że zaniesie na górę walizki.
Potem jubiler opowiedział wszystko o walizkach cioci Agdy i usłużnym kliencie.
- Wniósł te walizki do holu i wtedy zonie zginęły klucze od drzwi. te nowe. Leżały na stole w holu, jest tego pewna. Ten człowiek musiał je wziąć.
Sventon skinął głową potakująco. 
- Proszę opisać jego wygląd - powiedział.
- Był duży i tęgi. Nigdy nie widziałem klienta z tak okrągłą twarzą. Zupełnie jak księżyc w pełni.
- Jeszcze jakieś znaki szczególne?
- Nie wiem... Ach tak! Powiedział, że lubi gotowanego miętusa.
- Mów pan dalej - rozkazał Sventon.
Pan Eriksson opowiedział o tym, jak ciocia Agda wstała w nocy i zobaczyła siedzącego na krześle w kuchni człowieka z okrągłą twarzą.
- To było niesamowite. Powiedziała, że nigdy nie spotkało ją nic bardziej okropnego. Dlaczego on tam siedział, na litość boską?Jubiler otarł pot z czola i spojrzał pytająco na Sventona.
- Prawdopodobnie spał.
- Spał?! ale dlaczego?...
- Zaraz wyjaśnię - odparł Sventon, rzucając szybkie spojrzenie na zegarek. - Ten kapelusz należy do Stefka Niechluja. Mamy do czynienia z Wielkim Gangiem Platerowym.


W Sztokholmie przy ulicy Krasnoludków w mieszkaniu państwa Eriksson trwają przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia.
W przedświąteczny rozgardiasz wpisuje się przedwczesna wizyta ciotki Agdy i  seria tajemniczych wypadków, które prowadzą do szajki zwanej Wielkim Gangiem Platerowym. W ujęciu gangu pomaga słynny szwedzki detektyw Ture Sventon. Towarzyszy mu znajomy z pustyni arabskiej - Omar oraz dzieci jubilera. Omar przyjeżdża z wizytą do detektywa, by spełnić swe marzenia. Pragnie zobaczyć śnieg, poznać tradycje Świąt Bożego Narodzenia i zrozumieć o co chodzi z tym  św.Mikołajem.
O tym do czego mogą służyć stroje św. Mikołaja, jak zdemaskował się Stefek Niechluj, co znajdowało się w głównym sejfie jubilera i dlaczego detektyw spędził wigilię w kanałach Sztokholmu można przeczytać w tej niezwykle zabawnej książce.
Serdecznie polecam. Dwie Siostry wydały już trzecią pozycję poświęconą Ture Sventonowi. Jak zwykle pięknie wydana i opatrzona ciekawymi ilustracjami.

Ake Holmberg 
Ture Sventon w Sztokholmie
Ilustracje Anna Kolakowska
Wydawnictwo Dwie Siostry

środa, 19 grudnia 2012

Paweł Beresewicz "Tajemnica człowieka z blizną"

Trudno się dziwić, że mocno się zaniepokoiłem, kiedy parę dni temu, mniej więcej tydzień po powrocie z obozu, usłyszałem pewną rozmowę, którą mój tata prowadził ze swoim bratem. Wujek Marek, choć tylko dwa lata młodszy od taty, jakoś do tej pory nie znalazł sobie żadnej cioci. Tego dnia, a była to niedziela, przyszedł do nas do domu, żeby zjeść obiad i przedstawić nam pewną Iwonkę, która podobno miała duże szanse na objęcie tego stanowiska. Przy okazji tata z wujkiem zastanawiali się nad prezentem na sześćdziesiąte piąte urodziny babci Zosi. Obaj byli zdania, że ich wspólnej mamie przydałby się telefon komórkowy. Problem polegał na tym, że babcia nie miała za grosz zaufania do najnowszych zdobyczy techniki i broniła się przed nimi rękami i nogami.
- Aha! Już ja widzę, już jak widzę, jak mama zgodzi się na komórkę - powiedział mój tata.
Wujek Marek miał chyba większą wiarę w ludzi, bo nie chciał dać za wygraną.
- Spróbujmy - przekonywał. - Może jednak da się namówić.
Tata wzruszył ramionami i mruknął:
 - Jak mama będzie używać komórki, to...
Spodziewałem się kaktusa na ręce, ale okazało się, że tata jeszcze mniej wierzy w babcię, niż mi się wydawało.
- Jak mama będzie używać komórki, to ja sobie zgolę brodę - oświadczył.
- Oj, ty lepiej uważaj, Stefan - ostrzegała go mama i ja też byłem zdania, że tata przesadza z ryzykiem.
On jednak uśmiechnął się pobłażliwie i zaproponował pewien eksperyment.
- Zamknijcie oczy- powiedział. - bardzo, bardzo się skupcie... i jeszcze bardziej... A teraz wyobraź sobie babcię Zosię z komórką.
Skupiłem się bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, ale nie dałem rady sobie tego wyobrazić.

Dosłownie dwa dni po niedzielnej rozmowie, a w przeddzień pechowego meczu z powstaniem, jechałem sobie rano na rowerze. Nagle słyszę: komórka mi dzwoni w kieszeni! Pomyślałem, że może któryś z moich całorocznych kumpli zawitał wreszcie do domu i chce się spotkać, więc ze sporymi nadziejami wyciągnięciem telefon.
- Siemka! - rzuciłem do słuchawki. 
- Makowska - usłyszałem czyjś speszony głos. - Przepraszam bardzo, do wnuka chciałam zadzwonić, ale dopiero co kupilam telefon komórkowy i nie za bardzo umiem się nim posługiwać. Przepraszam ba...
- Babcia? - powiedziałem, a właściwie prawie krzyknąłem w słuchawkę.
- To ty, Janeczku? - ucieszyła się babcia. - No cześć! Nie uwierzysz, ale kupiłam sobie właśnie telefon komórkowy.
Zapadła cisza i babcia chyba oczekiwała jakiejś reakcji. Reakcja była taka, że nie było żadnej reakcji, bo mnie kompletnie zatkało.

Fantastyczna książka.
Motywem przewodnim jest ciekawość głównego bohatera Jaska Makowskiego. W wyniku przegranego zakładu, tato Jaska goli brodę. Pod nią odsłania się tajemnicza blizna na twarzy. Dociekliwość i  nieprawdopodobna wyobraźnia chłopca podsuwają mu różne rozwiązania. Dzięki nim autor przybliża nam m.in, historię najnowszą, która  jest podana w sposób adekwatny do wieku.
Mnie ujmuje w książce bliskość relacji między pokoleniami. Są dziadkowie, rodzice, dzieci, wnuki, wujostwo - bliscy, ale szanujący granice.
Poza tym jak zwykle piękny język, doby humor, ale też ciekawe ilustracje i intrygująca okładka.
Całość sprawia, że jest to książka, którą warto obdarować dziecko.


Paweł Beręsewicz
Tajemnica człowieka z blizną
Ilustracje Olga Reszelska
Wydawnictwo Literatura

piątek, 14 grudnia 2012

Grzegorz Kasdepke "Kacperiada"


Uwaga na baterie!
Za kazdym razem, gdy mój synek, Kacper, jedzie do babci Bogusi, wraca od niej z jakimś prezentem - przeważnie takim, od którego boli mnie głowa.
Albo jet to elektryczne pianino, głośne i piszczące niczym psiak na deskorolkach; albo jest to zdalnie sterowany samochód, trąbiący na mnie, gdy tylko stanę na jego drodze, a ostatnio przywiózł robota - wielkiego jak walizka, a hałaśliwego jak cały pociąg.
Zabawki te mają jedną zaletę - wszystkie są na baterie, a baterie, o czym każdy wie, szybko się wyładowują. Kacper zaś nigdy nie pamięta, by kupić nowe - dopóki więc nie pojedzie znowu do babci Bogusi, mamy spokój.
Robot zgodnie z moimi przewidywaniami już na drugi dzień z rana zaczął charczeć, wieczorem zaś umilkł całkowicie; pomrugiwał tylko zaczerwienionymi oczami, jakby był chory...
- Ooo, biedny...- zmartwiłem się nieszczerze. - Jutro musimy coś z nim zrobić!...
Po cichu jednak liczyłem na to, ze Kacper w przedszkolu zapomni o robocie.
Nie muszę więc pisać, jak bardzo byłem rozczarowany, gdy mój synek, od razu po przyjściu z przedszkola, zapytał chrapliwym głosem:
- Co robimy z tym robotem?...
Zdumiałem się brzmieniem jego głosu.
- Synu, dlaczego tak chrypisz? - zapytałem.
- Widocznie wyczerpały mi się baterie - wychapał Kacper.
Kazałem mu otworzyć  buzię, wysunąć język i powiedzieć "Aaa!..."
Gardło miał czerwieńsze od pomidora A czoło gorące jak kaloryfer.
- Dobra, zmierz temperaturę! - powiedziałem. A ja w tym czasie zadzwonię do lekarza! 

Lekarz był już po godzinie.
Zbadał Kacpra, zapisał mu leki i nie pozwolił mu ruszać się z łóżka przez dwa dni.
- Przez ten czas podładujesz bateryjki! - zażartował. - A potem będziesz jak nowy!...
Kacper popatrzył na mnie zdziwiony - bateryjki?...
- Tak się mówi...- wyjaśniłem.
Kacprowi wpadł do głowy jakiś pomysł. Zaczął szeptać po cichu z lekarzem - ten roześmiał się nagle, a potem wypisał na nowo receptę. Pożegnali się jak starzy kumple.
Wieczorem poszedłem do apteki. Pani aptekarka zaglądając do recepty podawała mi wciąż nowe leki; w pewnym momencie jednak znieruchomiała ze wzrokiem wbitym w niewyraźne pismo lekarza.
- Wie pan... - powiedziała w końcu. - Baterie to pan może kupić w kiosku...
- Co proszę?! - zapytałem zdumiony.
U dołu recepty, czarno na białym, stało: "4 baterie R-14!"
Roześmiałem się, zapłaciłem za leki, no a wracając do domu zahaczyłem jeszcze o kiosk - bo lekarzy trzeba słuchać...
- Masz?... - zapytał Kacper.
- Mam...- powiedziałem próbując zachować powagę. Dałem mu tebletki, syrop, a na końcu wyciągnąłem z kieszeni baterie. - A to dla robota!...
Kacper rzucił mi się na szyję.
- Tylko pamiętaj!...- wystękałem na pół przyduszony - żeby ten robot się trochę oszczędzał...Przynajmniej teraz, gdy jesteś chory...

Zabawne historyjki z udziałem Kacperka i, bardzo często, jego taty. Poznajemy też Magdę, występującą w roli żony, mamy, rodzinnego obserwatora. Mini klopociki, mini tarapaty, ale w życiu malucha ważne i poważne. Zwyczajne dziecko, zwyczajni rodzice i zwyczajne życie, tyle ze z dystansem i poczuciem humoru. A rodzic z tej książki (niby tylko dla dzieci) może naprawdę wiele skorzystać. Podstawowa nauka brzmi: słuchaj swojego dziecka i bądź z nim.

Grzegorz Kasdepke
Kacperiada Opowiadania dla łobuzów i nie tylko
Ilustracje Piotr Rychel
Wydawnictwo Literatura

niedziela, 9 grudnia 2012

Renata Piatkowska "Nie ma nudnych dni"

Renata Piątkowska 
Nie ma nudnych dni
Ilustracje Iwona Cała
Wydawnictwo Bis

To miał być zwyczajny dzień, ale wyprawa na ryby odebrała mu nudną codzienność. Było tak, jakby ktoś zdjął nagle z siebie szary, pospolity płaszcz, a pod spodem ukazał się fantastyczny, kolorowy kostium. Ten dzień pozbył się szarego płaszcza w chwili, gdy tata obiecał mi wyprawę na ryby. Poczułem się wyróżniony. Takiej wycieczki nie proponuje się mazgajom czy maluchom - to męska sprawa. Gdy nadeszła ta wymarzona sobota, tata był gotowy do drogi już o piątej rano. Ja niestety nie. Nie mogłem pojąć, dlaczego właściwie na ryby trzeba jechać tak wcześnie. Rybom jest przecież chyba obojętne, o której godzinie się je złowi. Więc po co ta pobudka o świcie? Po co ten pośpiech? Niewiele brakowało a tata pojechałby sam. Jego zniecierpliwienie osiągnęło zenit, kiedy jeszcze rozespany przy śniadaniu wylałem na siebie kakao i musiałem się przebrać. A gdy w ciemnej i cieplutkiej sypialni przysiadłem na łóżku, by zdjąć poplamione ubranie, jakoś tak nie wiadomo kiedy, opadłem na poduszkę i zdrzemnąłem się kwadransik. W końcu mama mnie znalazła i po chwili, gotowego do drogi, wypchnęła za drzwi. Tata spojrzał ponuro na zegarek, a potem poderwał samochód z takim impetem, że zostałem jakąś niewidzialną ręką wciśnięty z całą silą w fotel, a koszyk z drugim śniadaniem, który spakowała nam mama, niebezpiecznie zachybotał. Na szczęście później, na trasie, auto kołysało się już usypiająco, więc całą drogę smacznie spałem. Gdy dotarliśmy na miejsce, nad rzeką właśnie wstawał świt. Było chłodno, a drugi brzeg przesłaniały pasma mgieł. Dookoła panowała taka cisza, że aż dzwoniło w uszach.
Tata troskiliwie ułożył na brzegu wędki i właśnie zawrócił do samochodu po dwa małe, składane krzesełka, gdy coś sobie przypomniałem i zawołałem donośnie:
- Tato, możesz mi przy okazji przynieść gumę do żucia? Leży na przednim fotelu!
Na dźwięk mego głosu tata podskoczył nerwowo, a potem podszedł do mnie i szeptem pouczył:
- Maciek, nie krzycz tak tak. Łowiąc ryby, trzeba zachowywać się cicho, bardzo cicho.
- Po pierwsze, jeszcze ich nie łowimy - odparłem, lekko zawstydzony - a po drugie ryby przecież i tak nas nie słyszą, bo nie mają uszu.
 - Maciek - tata nie miał zamiaru wdawać się w dyskusję, tylko znacząco przystawił palec do ust i nakazał - ciii.

Pełna ciepła i optymizmu książka.
Główny bohater Maciek, jest trzecioklasistą. Książka opowiada o codziennym życiu rodziny, którą oprócz rodziców tworzą babcia, Maciek i kilkuletnia siostra Oliwka. Jak to jest, kiedy pierwszy raz się idzie do dentysty, dostaje pierwszy list? Do czego może służyć szczoteczka do zębów? Dlaczego wujek weterynarz jest taki ciekawy? W jaki sposób św. Mikołaj dostarcza prezenty? Jak działa i do czego służy czarodziejski płyn? Na te i wiele innych pytań odpowie tekst.

Dla nas, być może, zwyczajność, dla dziecka świat przeżywany po raz pierwszy, emocjonujący, nie do końca zrozumiały. I tak powstaje humor sytuacyjny, który nie jest pozbawiony refleksji czy mądrości.
Mnie czytało się tę książkę cudownie. Syn zachęcony śmiechem, choć sięga po poważniejszą lekturę, zaczął ukradkiem podczytywać i stwierdził: niezła.
Gorąco polecam.


Renata Piątkowska 
Nie ma nudnych dni
Ilustracje Iwona Cała
Wydawnictwo Bis

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Piękności Emilii Dziubak








 

 

 

"Gebolud" Roksana Jedrzejewska-Wróbel

Gębolud
Roksana Jędrzejewska-Wróbel
Ilustracje Agnieszka Żelewska
Wydawnictwo Literatura

Tego ranka Gębolud obudził się w złym humorze. Znowu przyśniło mu się, że jest dobrym, miłym panem, który lubi dzieci i zwierzęta.
Brrr... ten sen prześladował go od jakiegoś czasu.
- No dobrze, może i mam czasem ochotę być ogrodnikiem. Nawet bardzo często. Ale nie mogę. Jestem złym czarownikiem i już. to przecież rodzinna tradycja - mamrotał do siebie, wlokąc się do łazienki.
Po drodze potknął się o stertę starych butów i stanął zamyślony. Od kiedy skończył trzy latka wiedział, że gdy dorośnie, zostanie strasznym czarnoksiężnikiem - tak jak jego tata i dziadek. Czasami próbował sobie wyobrazić, że mógłby być kimś innym i na przykład zamiast mieszać śmierdzące czarne mazidła - hodować róże, a z ich pachnących płatków robić konfitury i olejek różany.
Może to wychodziłoby mu lepiej niż czarowanie? - pomyślał. Miał przecież wokół swego domu duży ogród, ale jak przystało na ogród bardzo złego czarownika, rosły w nim tylko chwasty, osty i pokrzywy oraz trujący wilczomlecz i jadowity szalej.
Właściwie, gdyby go przekopać i posadzić trochę róż? Pod płotem herbaciane, przy domu pnące bladoróżowe, a pośrodku klomby z karminową Mercedes - rozmarzył się, ale zaraz spojrzał w odrapane lustro, wiszące w korytarzu, i przypomniał sobie, kim jest. Złym, brzydkim i groźnym Gęboludem, którego boją się wszystkie dzieci w okolicy.
- Czarownik i róże. Tez coś! - prychnął rozeźlony własnymi pomysłami. - Do roboty! Muszę dzisiaj sporządzić Wyjątkowo Obrzydliwą Miksturę.

Bardzo ładna książka o potędze fantazji, pragnień i wyobraźni. Tytułowy bohater z dziada pradziada jest złym czarodziejem; mieszka w brudnym, brzydkim domu i robi to czego, nie chce. Ale pozwala działać swoim marzeniom i w ten sposób zaczyna się niezwykły czas w jego życiu. A wszystko dzięki subtelnym zabiegom sąsiadki czarownicy Hortensji.
Książka na jeden wieczór, ale z pięknym przekazem. Dorośli też mogą wiele skorzystać z tej małej, niepozornej lektury :)

niedziela, 25 listopada 2012

C.S.Levis "Opowieści z Narnii", czyli perła wśród klasyki

C.S.Levis
Opowieści z Narnii
Ilustracje Pauline Baynes
Wydawnictwo Media Rodzina


Opowieści z Narnii zawierają siedem ksiąg:
  • Lew, czarownica i stara szafa
  • Książę Kaspian
  • Podróż Wędrowca do Świtu
  • Srebrne krzesło
  • Koń i jego chłopiec
  • Siostrzeniec czarodzieja
  • Ostatnia bitwa
- Dalej! - krzyknął pan Bóbr, prawie tańcząc w miejscu z radości. - Chodźcie i zobaczcie! A to dopiero paskudny kawal zrobiono Czarownicy! Wygląda na to, że jej władza już trzeszczy! 
- O czym pan mówi, panie Bobrze? - wysapał Piotr, kiedy wspinali się po stromym zboczu.
- Czy wam nie mówilem, jak ta wiedźma zrobiła, że zawsze jest zima, a nigdy nie ma Bożego Narodzenia? Czy wam nie mówiłem? A więc chodźcie i zobaczcie sami!
Teraz wszyscy stali już na szczycie i mogli zobaczyć, co tak bardzo ucieszyło pana Bobra.
To rzeczywiście były sanie i to rzeczywiscie byly reny w uprzęży przyozdobionej dzwoneczkami. Były jednak większe od renów Czarownicy i nie białe, lecz brązowe. A na saniach siedziała postać, którą każdy rozpoznał bez trudu, gdy na nią spojrzał. Był to rosły mężczyzna w jaskrawoczerwonym płaszczu z kapturem (tak czerwonym, jak jagody ostrokrzewu), z długą siwą brodą, która opadała mu na piersi jak spieniona kaskada. Każdy go od razu rozpoznał, ponieważ - choć osobistości tego typu można spotkać tylko w Narnii - w naszym świecie (w świecie po drugiej stronie szafy) widzi się go często na obrazkach i wysłuchuje o  nim rożnych opowieści. Ale oczywiście obrazki to co innego, a żywa postać w Narnii - co innego. Na niektórych obrazkach w naszym świecie Święty Mikołaj wygląda tylko śmiesznie i wesoło. Teraz, kiedy dzieci przed nim stały, mogły stwierdzić, ze w rzeczywistości jest zupełnie inny. Był tak wielki, tak miły i tak prawdziwy, że choć czuły wielką radość z tego spotkania, stały onieśmielone i poważne.
- A więc wreszcie jestem! - powiedział. - Długo nie pozwalała mi przybyć, ale wreszcie jestem. Aslan jest ju z w drodze. Czary wiedźmy tracą a swą moc. 
I Łucja poczuła, jak przebiega przez nią dreszcz najgłębszej radości, jaką można odczuć tylko wtedy, jeśli jest się poważnym i nic się nie mówi.
- A teraz powiedział Święty Mikołaj - trochę prezentów. Oto nowa, i jak sądzę, o wiele lepsza maszyna do szycia dla pani Bobrowej. Podrzucę ją do waszego domu, jak będę przejeżdżał.
- Dzieki stokrotne, panie - powiedziała pani Bobrowa dygając - ale dom jest zamknięty.
- Zamki i klódki nie stanowią dla mnie żadnej przeszkody. A teraz pan Bóbr. Po powrocie do domu zastanie pan tamę już ukończoną i naprawioną. Znikną wszelkie przecieki, a będzie za to nowa śluza.
Pan Bóbr tak się ucieszył, że tylko otworzył szeroko pysk i nie mógł powiedzieć ani słowa.
- Piotrze, Synu Adama - powiedział Święty Mikołaj.
- Jestem, panie - odpowiedział Piotr.
- To są prezenty dla ciebie. I pamiętaj, że to nie są zabawki. Być może czas, w którym ich użyjesz, nie jest już daleki. Niech ci służą.
Mówiąc to wręczył Piotrowi tarczę i miecz. (...) Przyjął te dary w milczeniu i z powagą, ponieważ czuł, że nie jest to zwykły prezent na Boze Narodzenie.
- Zuzanno, Córko Ewy - powiedział Święty Mikołaj - to dla ciebie.
I wręczył jej łuk z kołczanem pełnym strzał oraz mały róg z kości słoniowej.
- Możesz użyć tego łuku tylko w wielkiej potrzebie, bo nie masz brać udziału w bitwie. Ten łuk nie chybia. a kiedy zadmiesz w róg, zawsze, gdziekolwiek będziesz, zjawi się jakaś pomoc.
Wreszcie powiedział:
 - Łucjo, Córko Ewy. - I Łucja podeszla do niego. Dał jej buteleczkę z czegoś, co wyglądało jak szkło (ale później opowiadano, że była z diamentu), oraz maly sztylet.
 - W tej butelce - wyjasnił - jest lek, zrobiony z soku jednego z Ognistych Kwiatów, które rosną w Górach Słońca. Gdyby któreś z was było ranne, wystarczy kilka kropel z tej buteleczki, a rana zniknie. A ten sztylet jest do obrony własnej, i to tylko w największym niebezpieczeństwie. Ty również nie będziesz brała udziału w bitwie.

Fragment pochodzi z tomu Lew, czarownica i stara szafa

Jedna z najpiękniejszych książek dla dzieci (i nie tylko) jaką kiedykolwiek napisano. Przetłumaczona na ponad czterdzieści języków, wielokrotnie ekranizowana i wznawiana. Zdecydowanie obowiązkowa pozycja na domową półkę z książkami.
Poszczególne części są ze sobą powiązane w wiekszym lub mniejszym stopniu. 
W części pierwszej poznajemy czworo rodzeństwa, które przez drzwi starej szafy trafia do Narnii - niezwyklej krainy, którą rządzi Biała Czarownica. Nie jest ona prawowitą królową, dlatego mieszkańcy Narnii z utęsknieniem czekają na synów Adama i córki Ewy, by wspólnie z prawdziwym władcą - Aslanem, przynieść wyzwolenie.
Jest to powieść fantasy, w której, obok klasycznych elementów tego gatunku, ujmuje czytelność świata dobra i zła oraz rodzi się przekonanie, że magia jest dostępna niemal każdemu.
W książce jest wiele odniesień chrześcijańskich, ponieważ autor nawrócił się na anglikanizm (m.in. pod wpływem przyjjaźni z J.R.R.Tolkienem) i wnosił do swojej twórczości motywy religijne. Sądzę, że nie jest to jednak powód do rozterek przed sięgnięciem po lekturę.

Wydanie, które zaprezentowałam ma charakter kolekcjonerski i jest przepiękne.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Beata Ostrowicka "Jest taka historia, opowieść o Januszu Korczaku"

Frania, choć była mała, czuła, że zamieszkała w wyjątkowym miejscu i że Pandoktor jest wyjątkową osobą. To był raczej dom niż "placówka opiekuńcza". Było czysto, nikt nie chodził głodny. Nikt dzieci nie bił, nikt na nie nie krzyczał. Nawet na tego Arona. I dzieci tutaj zaczynały się uśmiechać. Robiły się pogodne, wesołe. Babcia uważa, że to zasługa Panadoktora, bo on miał inne podejście do dzieci niż większość pozostałych dorosłych. z szacunkiem. Mówił, że nie ma dzieci, tylko są ludzie.
Potrafię sobie wyobrazić dorożki, które w tamtych czasach jeździły po ulicach, to że w niektórych domach nie było prądu, tylko lampy naftowe.
Że nie było lego, rolek, komputerów, panie nosiły długie, ogoniaste suknie, kapelusze z piórami, kwiatami, ptakami i fryzury pełne loków, a panowie zakładali wąskie spodnie i coś, co babcia nazywa "surdutem" i to jest jakiś dziadek czy pradziadek dzisiejszej marynarki. Ale nie potrafię sobie wyobrazić, że żyli tacy dorośli, i żyło ich bardzo wielu, którzy uważali, że "dzieci i ryby głosu nie mają". I najważniejsze dla nich było, by dziecko, takie cichutkie, grzeczniutkie, słuchało mamy, taty, pan guwernantek, czyli opiekunek, nauczycielek. I że wtedy nikt się nie pytał, co dziecko myśli, czuje, jakie ma marzenia, co lubi, a czego nie, czy czegoś się boi. tak jakby dziecko to było tylko puste ciałko... Uff, nie lubię tego fragmentu opowiadania...
- To opowiedzieć jeszcze coś niezwykłego? - pyta babcia.
- Pewnie - rozjaśniam się. Bo wiem, co teraz usłyszę, i bardzo się z tego cieszę.
Babcia uśmiecha się. Ma siwiutkie włosy, mama mówi, że są "gołąbkowe", i wielkie czarne oczy. I gdy w nie patrzę, to widzę małą Franię z gołymi, podrapanymi nogami, Różyczkę, która jej nie odstępuje nawet na krok, wielkiego Arona, spędzającego każdą wolną chwilę w stolarni, w której by najchętniej spał. I Benia, i Dawida, i Sabinkę. I inne dzieci. I panią Stefę, która dba o wszystko, i Panadoktora, wyjmującego jakiś paproch z oka Marcela, a potem bawiącego się z dziećmi na podwórku.

Trwa rok poświęcony Januszowi Korczakowi. W świętowanie obchodów doskonale wpisuje się ta przepiękna książka.
Trzecioklasista Jasiek zaprasza swoją babcię do zwierzeń na temat dzieciństwa. Słyszy niezwykłą historię, która oprócz wątków osobistych pozwala poczuć codzienność Domu Sierot, a przede wszystkim odkryć niezwykłą postać Henryka Goldszmita. Pięknie ukazana osoba wielkiego przyjaciela dzieci - ciepłego, dobrego, wymagającego, rozumiejącego i bardzo kochanego przez najmlodszych.
Książka może być dobrą lekturą i dla dzieci i dla rodziców. Ja wyniosłam z niej wiele i mam nadzieję, że każdy kto zdecyduje się poświęcić jej uwagę, zostanie hojnie obdarowany.

Beata Ostrowicka
Jest taka historia
opowieść o Januszu Korczaku
Ilustracje Jola Richter-Magnuszewska
Wydawnictwo Literatura

środa, 14 listopada 2012

Agnieszka Frączek "Gdy przy słowie jest przysłowie"

Agnieszka Frączek
Gdy przy słowie jest przysłowie
Ilustracje Marta Pokorska
Wydawnictwo Literatura

Interesik nie najgorszy czyli niedaleko pada jabłko od jabłoni

Pac!
Jabłuszko spadło z nieba.
- Trzeba je czym prędzej sprzedać - 
zdecydował pan Bazyli.
Migiem się po jabłko schylił...
Kupię - myślał sobie - dynię,
dynię sprzedam, kupię świnię,
świnię sprzedam, kupię kozę,
sprzedam kozę, wrócę wozem,
na dodatek pełnym dorszy - 
interesik nie najgorszy!
Ale co to? Nie ma jabłka!
                                                                                     Ktoś je pożarł? Kret? Pies? Żabka?
                                                                                      Skąd! To Bazylego synek
                                                                                      pognał z jabłkiem wprost na rynek.
                                                                                     Jabłka sprzedał, kupił dynię,
                                                                                     dynię sprzedał, kupił świnię,
                                                                                     świnię sprzedał, kupił kozę,
                                                                                     a do domu wrócił wozem,
                                                                                     na dodatek pełnym dorszy. 
                                                                                     Interesik nie najgorszy!
Niedaleko pada jabłko od jabłoni... i wcale nie chodzi tu o jabłuszko, które postanowiło spaść sobie z drzewa z głośnym: pac!, a o syna pana Bazylego. Okazuje się, że ten smyk, podobnie jak jego tata, ma głowę do interesów. a jabłkowe przysłowie mówi właśnie o podobieństwie charakterów dzieci i rodziców.
Warto jeszcze dodać, że gdy wypowiadamy to przysłowie, częściej mamy na myśli wady tych"jabłuszek" i "jabłoni" niż ich zalety.

Mam nadzieję, że po przeczytaniu powyższego fragmentu, sami  Państwo odkryjecie, że ta książka jest po prostu znakomita. Piękny język, zabawa słowem, dowcip, elokwencja. Objaśnianie dzieciom świata w taki sposób wydaje się bardzo atrakcyjne.
Mnie książka oczarowała absolutnie.
Serdecznie zachęcam do zakupu i zapoznania się z innymi pracami Autorki.

czwartek, 8 listopada 2012

Leo Buscaglia "Jesień liścia Jasia. Opowieść o życiu dla małych i dużych"

Pewnego dnia zdarzyło się coś dziwnego. Ten sam wiatr, który niegdyś grał liściom do tańca, zaczął targać je za ogonki tak mocno, że wyglądały, jakby były naprawdę złe. Niektóre zrywał z gałęzi, ciskał i szarpał, a potem pozwalał im łagodnie opaść na ziemię.
Liście się zatrwożyły.
- Co się dzieje? - szeptem pytały jeden drugiego.
- Właśnie to, co się dzieje jesienią - powiedział Daniel. - Jesień to czas, kiedy liście przeprowadzają się do innego domu. Niektórzy nazywają to umieraniem.
- I my wszyscy umrzemy? - zapytał Jaś
- Tak - odrzekł Daniel. - Każdy umiera. Niezależnie od tego, czy jest duży, czy mały, słaby czy silny. Doświadczamy słońca i księżyca, wiatru i deszczu. Uczymy się tańczyć i śmiać. Potem umieramy.
- Ja nie umrę - odparł Jaś zdecydowanie. - A ty umrzesz, Daniel?
- Tak, kiedy nadejdzie mój czas - potwierdził Daniel. 
- Kiedy to będzie? - zapytał Jaś.
- Nikt tego nie wie na pewno -  odpowiedział Daniel.
Jaś nieustannie obserwował, jak opadały inne liście. Myślał wtedy:" Widać nadszedł ich czas". Zauważył, że niektóre liście opierały się, zanim wiatr je porwał, a inne po prostu poddawały się i spokojnie opadały.
Wkrótce drzewo było niemal zupełnie ogołocone.
- Boję się umrzeć - powiedział Jaś. - Nie wiem, jak jest tam, na dole.
- Wszyscy się boimy tego, czego nie znamy, jasiu. To zupełnie naturalne - zapewnił Daniel. - A jednak nie bałeś się, kiedy wiosna zmieniła się w lato. Nie bałeś się, kiedy lato zamieniało się w jesień. To były naturalne zmiany. Czemu więc miałbyś się bać teraz, kiedy nadchodzi pora śmierci? 
- Czy drzewo tez umrze? - zapytał Jaś.
- Pewnego dnia... Ale jest coś silniejszego od drzewa. To Życie. Ono jest wieczne, a my wszyscy jesteśmy częścią Życia.

Od Autora:
Te opowieść dedykuję wszystkim dzieciom, które przeżyły nieodwracalną stratę, oraz dorosłym, którzy nie potrafili im tego wytłumaczyć. 

To dobry miesiąc, by rozmawiać o stratach, rozstaniach, odchodzeniu
Prezentuję książkę, która w piękny i bardzo miękki sposób mówi o najtrudniejszych kwestiach w życiu.
Opowiadanie ilustrowane zdjęciami przyrody adekwatnymi do prezentowanych treści..
Bardzo wartościowa pozycja na rynku.

 Leo Buscaglia
Jesień liścia Jasia
Opowieść o życiu dla małych i dużych
GWP

poniedziałek, 5 listopada 2012

Roberto Innocenti - wloski mistrz ilustracji

Piękne ilustracje m.in z książek, które wydało Wydawnictwo Media Rodzina

 
  

niedziela, 4 listopada 2012

Marcel A.Marcel "Oro" czyli nie oceniaj treści po okładce

Marcel A.Marcel (Dana Łukasińska, Olga Sawicka)
Oro
Ilustrował Krzysztof Ostrowski
Wydawnictwo Marginesy

 Tu czekała wszystkich kolejna afera. Na środku kuchni stał Oko z zaparowanymi okularami, przez które nie widać mu było oczu. Wyglądał jak postać z kreskówki. Nad nim stała Wanda. Była zła. Bardzo zła.
- Od kilku tygodni znikają jajka. Jak kamfora. Nikt ich nie je, nie gotuje, nie smaży. Po prostu znikają. Aż tu nagle...- zawiesiła głos i poraziła spojrzeniem Oko, który wykręcał palce, nerwowo przełykając ślinę.-...zabierałam pościel do prania i co odkryłam w twoim łóżku?!
- Jajka...- dopowiedział Oko.
- Były zepsute! Popękane. Co z nimi robiłeś? Słucham!
- Nie mogę powiedzieć. Naprawdę. Nie mogę - Oko mówił jak skazaniec.
- W takim razie masz bana na telewizor przez tydzień! A teraz marsz do pokoju! - Wanda była stanowcza.
- Przepraszam...-wyszeptał Oko. Broda mu się trzęsła, ale dzielnie nie rozpłakał się, idąc korytarzem i mijając wpatrzoną w niego rodzinkę. Zrobił to dopiero w swoim pokoju, na widok świeżej pościeli i zabłąkanego na podłodze piórka. Po jajkach, z których miały wykluć się jego dzieci, nie zostało śladu.
Wanda wściekle tłukła szafkami i patelnią. Najbardziej bolała ją tajemnica. Jej ulubieniec, oczko w głowie całej rodziny, Miał przed nią sekrety! Po co mu te cholerne jajka?!
- Mamo, ja wiem po co - usłyszała głos Leny. Odwróciła się do niej szybko.- to delikatna sprawa...- Wanda zrozumiała intencję Leny i po chwili rozmawiały zamknięte w sypialni rodziców. Lena opowiedziała o swoich przypuszczeniach dotyczących Oka. Nie mogła zacytować Oro i tego, co on wiedział, bo wypadłoby to całkiem niewiarygodnie. Więc udawała, że jej wiedza na temat działań Oka wynika z prostej dedukcji: często z jego pokoju dochodzi gdakanie, Oko najwyraźniej udaje kurę, poza tym poruszył kiedyś temat rodzenia przez mężczyzn, a wielokrotnie deklarował chęć posiadania własnego dziecka. Wniosek? Podbieranie jajek służy procesom prokreacyjnym. Oko liczy na wyklucie się z nich kurczaczka. Dziecka. Jego dziecka. Kiedy Lena skończyła mówić, Wanda zrozumiała, że postąpiła wobec malca okropnie. Przyznała Lenie rację - jej rozumowanie brzmiało bardzo logicznie i układało się w całość. Jak mogła wykazać się aż takim brakiem intuicji? Dlaczego się nie domyśliła? Jak mogła go tak srodze ukarać? I tak dalej w ten deseń. Kiedy na chwilę przestała się użalać, Lena zręcznie wykorzystała moment i podsunęła Wandzie pewien pomysł...
Następnego dnia wieczorem do pokoju Oka weszli Wanda i Roman. W pudełku po butach wyścielanym wełną leżały trzy jajka.
- To nie ja - bronił się.- Ja ich nie pobrałem. Narzekam! - mówił z ręką na sercu. 
- Wiemy, że to nie ty. To dla ciebie, głuptasku. Roman ostrożnie położył jajka na łóżku. - Byliśmy z mamą na zakupach i kupiliśmy specjalne jajka dla Oka.

Dobra książka.
Przeczytałam te lekturę zachęcona recenzjami. Rzeczywiście wartościowa pozycja dla starszego czytelnika. Opowiada historię Leny oraz jej pięciorga przyszywanego rodzeństwa, którzy wraz z Wandą i Romanem tworzą rodzinę zastępczą. Tu  każdy nosi swoją osobistą historię, ale też każdy zostaje z nią świadomie przyjęty. Interesującą postacią jest tytułowy bohater - Oro. Mieszka w szafie, pojawia się nieproszony, jest bystrym obserwatorem i rzeczowym doradcą. Wnosi wiele zamieszania w codzienność Leny.
Książka zaciekawia drugim człowiekiem, uczy wrażliwości i cierpliwości w relacjach, jest lekcją przyjaźni.
Zastanawiałam się, czy autorki nie za bardzo "nafaszerowały" powieść ludzkimi dramatami. Chyba można by trochę oszczędniej...Nawet dla mnie, psychoterapeuty, to duża dawka, a jak rozumiem, adresatami książki są młodzi czytelnicy.
Zdecydowanie przeszkadza mi okładka, która bardziej odstręcza niż zachęca (pokazywałam ją kilkorgu dzieciom - mówiły, że mają skojarzenia z anime). Rażące jest używanie wtrąceń z języka młodzieżowego w tekście, ponieważ brzmią bardzo nieautentycznie. I jeszcze psychologiczne wywody i wyjaśnienia... Lepiej byłoby wnioski pozostawić czytelnikowi, niż dawać mu gotowe rozwiązania. Z mego punktu widzenia na tym polega magia książki, że pozwala się czytelnikowi szukać, przeżywać, nazywać i dopiero wtedy uznawać za swoje.

środa, 31 października 2012

Maja Sereda - afrykańska warszawianka


Piękności wynalezione w sieci,  z rodzimymi korzeniami, ponieważ ilustratorka pochodzi z Warszawy, natomiast mieszka i tworzy w RPA.